sobota, 1 listopada 2014

O tym dlaczego Twój promotor musi widywać Cię w misternie wykonanym makijażu i bez kumpla u boku.



Po kilku dniach mailowej walki o złożenie pracy magisterskiej, podczas której bawiliśmy się z profesorem w chowanego (och, cóż za wyśmienita zabawa, ileż emocji związanych z niepewnością ostatniej chwili! więcej adrenaliny to miewam tylko podczas jazdy z kimś po lolku za kierowcą, co nie zdarza się wcale rzadko), na trzy dni przed aldonowym (termin powstały od imienia farbowanej na blond, wystającej zza wysokiego biurka w dziekanacie Filologii Polskiej, głowy) deadlinem udaje mi się wyżebrać piętnaście minut twarzą twarz z profesorem von Larsem.

Mail pisany ręką żonyvonLars zawiadamia, że najcenniejszy kwadrans mego życia będzie miał miejsce w piątek o jedenastej. Zacieram pazernie rączki, bo okazuje się, że tym samym upiekę trzy pieczenie na jednym Instytucie: konferencję naukową (a jak się później okaże pseudonaukową, ubogą i osamotnioną jak koszyki Lidla po skończonej dostawie Crocksów), oddanie mojej wakacyjnej krwawicy w postaci pracy magisterskiej (które, jak uświadomi mnie aldonowa głowa, także do skutku nie dojdzie, bo nie wydrukowałam pierdyliarda podań) oraz kawę w starbuniu z Maćkiem (kurwa, gdyby to nie wyszło, to byłabym się załamała!).

Jako, że zaraz po zabawie na pseudouniwersytecie czeka mnie kurs szycia, na którym siedzę do późnych godzin nocnych (a te jesienią przypominają raczej czarną dupę, niż wieczór) – starannie przygotowuję sobie stylizację dnia jutrzejszego. Wstaję odpowiednio wcześniej, taszczę do pokoju wszystkie zakrywające niedoskonałości wytwory dwudziestegopierwszegowieku i szpachelką nakładam na twarz. Najwięcej babrania jest z brwiami. To istnie salomonowy trud – cud, stworzyć coś z niczego! Zatem robię sobie precyzyjny makijaż. Pod kolor pomadki (perłowe bordo) dobieram spódnicę i, jak na srokę przystało wciągam na patyki błyszczące rajstopy. Voilà!

Tak przebrana ruszam na czołowe spotkanie z promotorem. Wcześniej jednak biegnę co sił w nogach wydrukować i oprawić samotność witkacego w listach do żony. W punkcie ksero spotykam dziwnego gościa, który interesuje się Mikołajem Rejem i, podobnie jak renesansowy autor, szuka swego miejsca w kościele. (Na bank poświęcę mu innego posta, bo sama do końca nie dowierzam przeprowadzonej dyskusji.)

Po zapłaceniu czterdziestu przeszło złociszy wstrząsa mną symfonia uczuć i myśli: „A jak nie przyjdzie!?”, „Kurwa, a co będzie jeśli zapomniał, że dziś ostateczny dzień złożenia magisterki!?”, „Na pewno oleje mnie ciepłym moczem i nie przyjdzie. Później w mailu napisze, że coś sobie uroiłam z tym spotkaniem, bo on żadnego maila nie wysyłał.” Struchlała dojeżdżam pod uniwerek. Sytuuję swoje skinny fat dupsko pod samymi niemalże drzwiami gabinetu von Larsa i czekam.

Maciej oczekuje mnie na trwającej konferencji. Dziesięć minut. Piętnaście. Trzydzieści. Pięćdziesiąt. GODZINA! Po Larsie ani cienia.

„Ja kuźwa pie#dolę, Maciej, nie przyszedł! Czaisz to, że nie przyszedł!? Siedzę od godziny i go nie ma!” – rzucam stosowną wiązankę w słuchawkę. Trudno, magistrem w tym roku i tak nie zostanę, mówimy, to chociaż napijmy się kawy. Puszczają mi nerwy, więc niosą się za nami możliwie kreatywnie użyte przekleństwa i złożyczenia. Trochę zapominam gdzie jestem i kto mnie słyszy, trochę mam to w dupie, bo łeb przysłania wizja zmarnowanych dwóch lat. Tymczasem, niczym Zorro - w pelerynie i kapeluszu, z nisko pochyloną głową i walizką w dłoni jawi się ON! Legendarny von Lars!

Staję zdębiała i już zamierzam krzyczeć „No ileż można czekać!?”, gdy wyprzedza mnie coś spod wąsa: „Przepraszam, Pani Magdo, źle się poczułem i nie mogłem dojechać wcześniej.”

Przechodzę natychmiastową metamorfozę w dziewczę z dobrego domu, Emilkę ze Srebrnego Nowiu – ten najgorszy twór lizusa wszystkomipasuje, nauczycielesątacyinspirujący, ależoczywiście ProszęPani.

Ku swemu własnemu zaskoczeniu odpowiadam: „Ależ nic się nie staaaaałoooo! Oczywiście rozumiem, rozumiem. Naprawdę nic się nie staaałooo!”. Szkoda, że nie dodałam, że tak naprawdę to lubuję się w czekaniu. Oczekiwanie to przecież takie metafizyczne przeżycie. „Bardzo mi przykro, że miałam okazję oczekiwać na Pana tylko tę marną godzinę. Bo czymże jest godzina wobec wieczności!?”

Siwa brodowąsa podskakuje pochmurno. Kroczymy noga w nogę ku gabinetowi. Wiem, że w takim momencie nie należy zaczynać rozmowy. Stuk, puk, stuk, puk. Płaszcze nam szeleszczą, buty tupią o posadzkę.

Aż tu nagle, rażony piorunem profesor odwraca kapelusz ku mojej osobie i tako rzecze:

„Ależ Pani Magdo! Jak Pani dziś pięknie wygląda! Czy to jakaś specjalna okazja?! Na co dzień raczej nie nosi Pani takiego makijażu, prawdaaa?”

(„Ależ Panie Psorze, Drogi Larsie, widocznie pierwszy raz w życiu spojrzałeś mi w twarz! A ta okazja to, rzecz jasna spotkanie z Panem! Nie śmiałabym włożyć czegoś mniej wizytowego! Bieliznę nawet założyłam odświętną!”)

„Yyyyyy… Eeeeee… Długi dzień mam, muszę jakoś wyglądać… Eeee… Dziękuję.”

Idziemy do gabinetu. Nonszalancko rzucamy na biurko przyniesione manatki. Lars wciąż niebywale miły. Nie ustaje w życzliwości. Żywiołowo zadaje kilka pytań, przerzuca kartki wydrukowanej pracy, otwiera mi drzwi, odsuwa krzesło. Jakby tego było mało poprawnie wymawia moje nazwisko! Oszołomiona bezwiednie stosuję się do wytyczonej gry. Po załatwieniu wszystkich formalności udajemy się do aldonatu. Podmiot mówiący nieustannie kąpie się w cieniu charyzmy przewodniczącego.

Sznur zniecierpliwionych studentów zazdrośnie klnie pod nosem, gdy wpierdalamy się bez kolejki: „Chcielibyśmy złożyć pracę dyplomową!”. „Ależ oczywiście! Bardzo proszę!” Radość nie trwa jednak długo. Oczyma wyobraźni widzę jak Lars wpienia się i drze na mnie wąsy za nieogarnięcie papierów. Już chcę skulona zakładać ręce na głowę w obawie przed ciosem, lecz słyszę…

„No nic, Pani Magdo. Nic się nie stało. Proszę to wszystko załatwić i zaniesiemy w poniedziałek!” Zaniesiemy. W poniedziałek. Ojapierdziu, myślę, a co to – dzień dobroci dla zwierząt?! Wymieniamy grzeczności, kilkadziesiąt razy w pokłonach dziękuję za okazaną łaskę i odchodzę.

Łapiemy się z Maćkiem na korytarzu i kierując ciała ku kawie mijamy von Larsa. Uśmiecham się grzecznie. On w odzewie, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, skina rondem kapelusza. Coś jednak nie daje mu spokoju, bo zatrzymuje się za nami i krzyczy do Maćka:

„Pan ją tam pilnuje! Ale wie Pan jak, tak po męsku! Taką męską ręką, żeby następnym razem o niczym nie zapomniała! – zaśmiewa się – No. To do widzenia!” Odchodzi w czeluścia instytutu ciągnąc za sobą tył płaszcza.

Niemiejemy w bezruchu wkurwieni, że jak laska prowadza się z facetem, to zaraz musi do niego należeć. „Wiesz co on pomyślał?” – pytam. „Lepiej nie kończ.” – słyszę. 

Biedny Maciej - albo uważają go za geja, albo za mojego faceta. Już sama nie wiem co gorsze.









6 komentarzy:

  1. Seria Larsonowska to coś na co czekam obgryzając paznokcie ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurdę, szkoda, że już się skończyła moja przygoda z Larsem! Ale mam przynajmniej jedną historyjkę jeszcze do opowiedzenia :D

      Usuń
  2. W oczekiwaniu na dalsze relacje z poniedziałku :D

    OdpowiedzUsuń