czwartek, 30 października 2014

Emergency calls.

Nie ważne, czy to dzień, czy noc - boję się otwierać drzwi, gdy słyszę dzwonek. It’s official!
Bezpośredni dzwonek do drzwi zawsze mnie stresuje. Wiem, że kryje się za nim ktoś, kogo będę musiała rozczarować, a kto z kolei mnie pozostawi stojącą w przedpokoju z brzęczącym w głowie poczuciem winy. Do drzwi, w sposób niezapowiedziany, dzwonią zawsze Ci, którzy potrzebują jakiejś pomocy, a ja zwyczajnie, po lewackim chamsku, tej pomocy odmawiam. Odmawiam, bo uczę się asertywności. Z odebraniem domofonu nie mam problemu - nie muszę wówczas konfrontować swojego domowego, wyrwanego na przykład z lektury Herty Muller wizerunku, z kimś, kto znajduje się po drugiej stronie.
Emergency call #1 przypada na środowe popołudnia. Tydzień, w tydzień. Około 15. W okresie przedwielkanocnym zapewne częściej.
Otwieram w gustownym dresie i poplamionym tiszercie (uprzedzając późniejsze pytania: podczas otwierania drzwi obcym, w kwestii aparycji podmiotu mówiącego nic się nie zmienia, jest to stylizacja zapewniająca uznanie doświadczonego kloszarda). Przez uchyloną szparę i pręty poręczy jawi mi się kilka tekturowych palet z jajkami, poustawianych na schodkach klatki (jakby nie było, też schodowej) jedna na drugiej, niczym rozgrywka jengi. Przed nimi, nerwowymi ruchami poruszają się w przód i tył ciemne, workowate spodnie. Podnoszę wzrok. Staję twarzą w twarz z jasną cerą, której najwyraźniejszy punktem jest zaczerwieniony czubek nosa. Całość okala zbyt ciemna, polarowa czapka.
„Jajka, 60 groszy za sztukę, wiejskie, świeże.” – różowe wargi drgają beznamiętnie. Cieszę się, że nie mam zwyczajowego, wykonanego za drogimi kosmetykami makijażu. Stoję ze swoim, również czerwonym, bijącym po oczach nosem, któremu wtórują policzki, broda, nos oraz symetrycznie -miejsca wokół brwi. Przypomina mi się jak wujek – światowiec – ironista nabijał się z mojej dziecięcej wówczas cery mówiąc, że wyglądam jak typowa chłopka. Dzięki mojej chłopskiej, naczynkowej cerze Pani od jajek nie zyskuje kolejnej okazji do rzucenia we mnie drwiącym spojrzeniem, a ja nie zostaję z poczuciem winy, że nie kupiłam towaru od spracowanych rąk. Rzucam tylko wymijające „Mam mamę na wsi. Od niej przywożę jajka.”
Zatrzaskuję drzwi i przytulam się do nich plecami, wcześniej jednak przekręcam zamek dwa razy. Koty, zwabione nadzieją na gościa, siadają naprzeciwko i oskarżycielskim wzrokiem wyrzucają mi kłamstwo. Jajka od mamy dawno poszły w niepamięć. Zaraz po tym, gdy wyrzuciłam do kosza wszystkie jej ( i przepiórek) wytwory, bo pływały na wierzchu garnka. Jak się później okazało, pływały, bo były zbyt lekkie, a nie, jak to bywa w przypadku kurzych, zepsute.
Słyszę jak Jajkarka zbiera towar szurając nim miarowo po podłodze. Schodzi. W ostatniej chwili otwieram drzwi i krzyczę jak dziecko, które do końca miało nadzieję, że ktoś mądrzejszy podejmie za nie decyzję. Czyli krzyczę jak ta nieasertywna pizda (choć wcale tego określenia nie używam ze względów światopoglądowych, tej pizdy znaczy się): „Wezmę! Wie Pani co? Wezmę! Ale dziesięć tylko – ściszam ton – więcej nie zjemy…”
Emergency call #2 to świecący czernią mundurka kominiarz, który usilnie próbuje wcisnąć mi kalendarz w cenie cołaska. Stoi z wielkim brzuchem, na którym opięte guziki zdają się grozić wystrzałem niczym dojrzewający na patelni popkorn. Stoi, i niezwyczajny odmowy szczerzy zęby w uśmiechu. Odmawiam, mam ochotę dorzucić jeszcze „Spie#dalaj Pan!”, ale zachowuję umiar i zamykam drzwi. Nie ma mowy o wyrzutach sumienia. Nie tym razem. Nie tym razem, bo TYM RAZEM robię dochodzenie.
Co robi kominiarz w bloku z centralnym ogrzewaniem?! Kogo chce zrobić w balona?! POLONISTKĘ o zapleczu informatycznowszechwiedzącym pod telefonem?! „Ha! myślę triumfalnie – trafiła kosa na kamień.”
Niepewna jednak swego odkrycia (kto wie, może gdzieś w czeluściach bloku znajdują się jakieś kominy) wystukuję numer Sławka. Jak się okazuje (ku mojej wielkiej radości) OGRZEWANIE CENTRALE NIE MA KOMINÓW! Ma wywietrzniki! To z jakiej racji bezczelny pan w stroju kominiarza wciska mi tekturową, słabo oprawioną graficznie karteluszkę, nazywając ją mimochodem kalendarzem i jeszcze oczekuje za to pieniędzy?! Następnym razem (a to już niedługo, bo nadchodzi styczeń, nowy rok, nowy kalendarz) będę przygotowana! Spytam które to kominy przetyka w tym bloku!
Emergency call #3 to styczniowi chłopcy w ministranckich pelerynkach, najmniej groźni. Zadają jedno pytanie twierdzące „Kolęda!” Trochę przestraszeni, czasem znudzeni – w zależności od wieku. Im młodszy, tym bardziej zatrwożony. W przeważającej większości po moim „Tu mieszkają ateiści!” (zakładam wtedy maskę czarownicy i siadam na miotłę), grzecznie odpowiadają nieme „Ahaaaaa” i potrząsając grzywką, sperdzielają z klatki w mgnieniu oka. Czasem w popłochu ucieczki gubią szkaplerz, czy inny medalik lub różaniec. Zbieram je wówczas i przybijam do drzwi ku przestrodze przyszłym pokoleniom. Aż dziwne, że nadal dzwonią.
A tak na serio, to jestem mile zaskoczona tym, że rzucają obojętne „OKEJ!”, zapisują sobie coś w notatniku i życzą miłego dnia.
Emergency call #4 (i to on skłonił mnie do napisania tego posta, bo jestem świeżo po wizycie – powinnam być na angielskim, ale jakby to powiedział mój lektor – Martin – złapała mnie dajerija i zamknęła, niczym księżniczkę, w łazience). Wolontariusz WWF. Już sama nazwa organizacji, brzmi jak ćwiczenie logopedyczne (spróbuj szybko wymówić WWF. Ale nie wu wu ef, tylko wy wy fy!).
Klaun w bodajże zielonej koszulce z pandą, takąż samą smyczą oraz identyfikatorem, drze się na mnie od progu: „Dzieeeeeń dooobry! (Tu Bill Cosby Show – dopowiadam w myślach) Proszę się nie bać! Nieeeee zbieeeraeeem pienięęęędzy!”
„OK, to co Pan zbiera?” – pytam udając zaciekawienie.
„Już Pani mówię! Czy kojarzy Pani nasze logo?” – wskazuje palcem na pandę swojej klatki piersiowej. Nie jest to dla mnie satysfakcjonująca odpowiedź, cóż, najwyraźniej ma problem ze słuchaniem ze zrozumieniem.
„Bardzo możliwe – odpowiadam – proszę do sedna.” Udaję obojętną ironistkę, sfrustrowaną kurę domową, która wszędzie, gdzie się pojawi ma jakieś wąty (wąt – rzeczownik zwany w środowiskach patologicznych miejskich, takich jak moja głowa, problemem)
„Hahaha!” – wybucha klaun z pandą (rozbawiłam gościa swoim tonem, taka ze mnie śmieszka, heheszka) – „Tak, tak. Już Pani mówię! Czy słyszała Pani o sytuacji rysi w Polsce? Że kopulują siostra z bratem?! Że rysiują sobie niezgodnie z przykazaniem i przez to rodzą wadliwe genetycznie potomstwo?! Czy chce Pani im pomóc, żeby mogły rysiować jak Bóg przykazał!? Oczywiście, że Pani chce…” - Tu urywam.
„Nie, nie chcę. – wyciskam przez zęby – Jestem za wolnością seksualną. Dobranoc.” Zamykam drzwi i słyszę jak człowiek z logopedii męczy leciwą sąsiadkę: „Dzieeeeń Doooobryyyyyy! Jestem z organizacji WWF! (…)”
Nie wątpię, że organizacja robi świetną robotę, za pomaganiem zwierząt zawsze ustawię się w kolejce. Ale wysyłać po domach błazna, który szczerzy za przeproszeniem, mordę oraz nie potrafi krótko/zwięźle wytłumaczyć mi gdzie tę kasę przelać, żeby rysie kopulowały z rysiami, rysiowały z rysiami z innych rejonów Polski!?
Uważajcie komu otwieracie drzwi! Bo jak nie gównopodobna zupa zapijaczonego sąsiada podczas remontu, to jajka wiejskie albo rysiujące rysie z pandą.

Słowa na wolności (nie, nie jest to manifest futurystów).

Spotkałam się dziś z koleżanką z dziecięcego, elbląskiego podwórka (mam tych podwórek - dziecięcych, rzecz jasna, aż trzy - każde w innym mieście, stąd to zaznaczenie). Choć w naszym przypadku bardziej były to ogródki, tudzież "uliczka" - bo tak potocznie nazywaliśmy przestrzeń między naszymi domami, niż podwórko. Rozmowa po dziesięciu latach nieznajomości była prawie tak ekscytująca, jak pierwsza randka. A podarowana mi przez Gosię butelka z gorącą wodą, włożona między nogiw celu ukojenia mojego zapalonego/rozpalonego/rozżarzonego pęcherza, działała lepiej niż bukiet kwiatów. Jeżeli przyszłoby mi kiedyś znów randkować z nieznajomymi, z pewnością testem sprawdzającym zdatność na konkubenta byłby sposób organizowania termofora z tego, co znajduje się pod ręką.
Po wspominkach o wyżeraniu kruszonki z ciasta mojej matce (od czego podobno dostała spazmów, a ja w to wierzę, bo ją znam), przygotowywaniu kisielu bez gotowania (zanim kisiel instant przyszedł producentom do głowy), godzinach spędzonych w altance na dziecięcym hazardzie (tysiąc, wojna, makao, kent  , kuku, państwa - miasta) i mrożącym krew w żyłach odkryciu, że śpię z otwartymi oczami, niczym trup, usłyszałam:
"Wiesz co? Lepiej piszesz, niż mówisz."
Z czym, bez cienia wstydu, zgadzam się w stu procentach. Potwierdza to, między innymi (wpadek jest więcej niż zdolna jestem zapamiętać) moje ostatnie wystąpienie na zajęciach filologicznych, gdzie opowiadałam o podróży do Szetejń (miejsce urodzenia Czesława Miłosza) i użyłam, między innymi, słowa Litwinowie na określenie Litwinów. Co z tego, że pasjonowało mnie i żywo obchodziło to, o czym chciałam mówić, skoro nie od dziś wiadomo, że posiadam niezwykłą zdolność kłapania jęzorem zanim procesy myślowe dojdą do skutku.
Podobnie stało się przy ostatniej wizycie u konkubeściów, gdzie soczyste "kurwa" niepostrzeżenie wypadło mi z ust i rozbiło się o najeżonego tatę Sławka. Całe szczęście, że o wszystkim dowiedziałam się będąc już w domu.
"Musisz bardziej uważać jak i co mówisz, gdy jesteśmy u rodziców." - powiedział robiąc mi kanapki.
"A to niby czemu?" - oderwałam wzrok od machających pod blatem kapci z wielkimi pomponami.
"Bo ostatnio powiedziałaś u nich słowo na KA." Spaliłam raka.
Powiedziałaś słowo na KAAAAAAAAA. To zdanie będzie śniło mi się wypowiadane przez biegnącego za mną w ciemnym tunelu i dzierżącego w dłoniach piłę (lub inne ostre narzędzie) konkubeścia.
"Powiedziałaaaaśśśś słooowoooo na KAAAAAAA!!!!!"
PS Mamo, jeżeli kiedykolwiek będziesz to czytać, chciałabym podziękować za wolność słowa w naszym domu. Za słowa zerwane z łańcucha, używane przez Ciebie i braci, a nawet zniemczoną babkę (której kjurwa to jedyna jej fajność). Nie mogę doczekać się wizyty przy wspólnym stole, gdzie odświętnie celebrujemy pierdolenie, wkurwianie, chujawiaki, kjurwy i wiele, wiele innych określeń, które przyprawiają porządnych ludzi (z jeszcze bardziej porządnych domów) o zawrót głowy.

Gdyby ktoś pytał dlaczego założyłam bloga z mikroopowiadaniami.


O tym, że słowem potrafię oszukać, zmanipulować i stworzyć całkiem realny, alternatywny świat, w który wierzą nawet poważni dorośli przekonałam się, ku własnemu zaskoczeniu, w gimnazjum, gdy ambitna polonistka wysłała mnie siłą (i bez mojej zgody) na konkurs literacki. W sali wypełnionej kujonami - geniuszami jednocześnie z biologii, polskiego, plastyki, matmy i wuefu czułam się jak małpa na wybiegu (wówczas, nawet z wuefu miałam 2, a moja średnia ledwo przekraczała 3.0).
Nie wiedząc o czym pisać, a mając do dyspozycji trzy tematy i 1,5 bodajże, godziny - wyskrobałam rzewną historię pisaną w pierwszej osobie liczby pojedynczej o dziewczynie, która wygrała walkę z rakiem płuc (którego to raka wywołały palone w krzakach, ruskie papierosy dżin lingi, kupowane na sztuki w jednej z elbląskich met). Dziewczyna zachowała optymizm dzięki swemu wspaniałomyślnemu, również czternastoletniemu i nad wyraz dorosłemu, chłopakowi. O ile ani raka, ani tym bardziej chłopaka wówczas nie miałam, o tyle potrafiłam sobie wyobrazić co ludzie chcą czytać, gdy te dwie rzeczy (?!) się posiada. Wątek z dżin lingami był jak najbardziej prawdziwy, codzienne eksperymenty odbywały się pod moją ówczesną podstawówką.
No i wygrałam, trzecie miejsce, jakiś gównowywiad i zdjęcie w lokalnej gazecie plus odpowiednie gadżety.
Ale najlepsze było co?! To, że ludzie przyznający nagrodę gratulowali mi siły charakteru oraz, rzecz jasna WYGRANEGO NOWOTWORU! Chcielibyście widzieć ich miny, gdy powiedziałam, że wszystko jest zmyślone.
Moja zawrotna kariera trwała jeszcze kilka tygodni w wiejskiej, nowej wówczas dla mnie, szkole. Jej szczyt przypadł jednak na stypę po śmierci mojego dziadka Władysa, niezbyt przyjemnego człowieka, gdzie bogobojna rodzina, zamiast wspominać zmarłego, kserowała sobie moje opowiadanko. Już wtedy wiedziałam jak ważny jest odpowiedni pijar. Pamiętajcie - pjorytety, pjorytety!
Także tego - zapraszam do lektury! 

O tym jak w oczach promotora zostałam k#rwą. Część I.

Data: Poniedziałek.
Miejsce: Zagrypiony dom morenowy. Sypialnia. Łóżko, które z początkiem tygodnia stało się głównym siedliskiem bakterii wszelakich.
Bohaterowie: ja, rozwijająca wiedzę z zakresu dwudziestolecia międzywojennego, udająca, że twórczość Konopnickiej to rzecz przyprawiająca mnie o spazmy euforii oraz mój partner, a raczej partner mego życia, ojciec naszych kotów, czasem nazywany także współlokatorem - Sławek, w tej chwili zagrypiony jegomość, opętany frustracją pozostawionej w pracy ładowarki od lapa.
Leżymy sobie bynajmniej nie w akcie miłości, a może i właśnie w niej, bo czy może być coś piękniejszego niż zasmarkany nos ukochanej osoby z lewej oraz dziurawe skarpety zdrowej połowy po prawej? W dolnej części łóżka, wąchając nasze stópki, zgodnie z codzienną już tradycją, uwalił się koci osobnik płci męskiej. Podsumowując: cisza jak makiem zasiał. Przerywa ją miarowe klikanie klawiatury.
Sławomir próbuje mnie zagadywać. W odpowiedzi dostaje po uszach słowopodobnymi wytworami mojej zajętej głowy. Zniecierpliwiony tak, jak tylko borykający się z grypą programista bez ładowarki potrafi być, pyta:
"A Ty co taka?"
Z wypiekami na twarzy i wściekłym uśmiechem, nerwowo ciskając o klawiaturę zwierzam się:
"Mam weeeeenęęęę! Na mikroopowiadanko pt. "Jak w oczach promotora zostałam ku#rwą!"
Czuję jak następuje retardacja. Sekunda trwa minutę. Wiercimy się spojrzeniem. Oboje wiemy przecież jaką sytuację mam na myśli. Ale chyba tylko ja nie widzę w tym nic zdrożnego. Sławek nieruchomieje, twarz przybiera minę mówiącą "P#jebało ją, no do reszty p#jebało". Po chwili jednak zdumienie przechodzi w: "Nieeeee, nie zrobisz tego."
W końcu, mój poprawny politycznie towarzysz życia, sugeruje: "Bardzo fajnie, ale czy możesz to opublikować jak już się obronisz?"
W ten oto sposób zabity zostaje we mnie entuzjazm podzielenia się cynicznym spostrzeżeniem. Myślę sobie teraz, a co z fikcją literacką?! Z witkacowskim "niebabrać się!" w biografii autora!? I wracam potulnie do populistyczneo Tuwima i jego kfiprokfo. 
To be continued*…
*po obronie, o ile takowa kiedykolwiek nastąpi.

O tym, czy istnieje różnica pomiędzy współlokatorką a partnerem.


Środowy poranek. Domofon zapowiada gościa. Zaciekawione sierściuchy biegną pod drzwi celem przywitania. Zanim podniosę słuchawkę, w pośpiechu przywdziewam co popadnie: z krzesła obok coś szarego wymiętolonego na nogi, z biurka Sławka koszulę, w której miał w weekend ważne spotkanie. Uff! Golizna zakryta.
Odbieram grzecznym "Słuuchaam?", w odpowiedzi dostaję po bębenku szorstkim "Kurier!". Naciskam bzyczący przycisk otwierający drzwi klatki. Coś na kształt zwarcia sygnalizuje, że "Kurier!" poradził sobie z wejściem do środka.
Gdy on pokonuje schody na drugie piętro, ja przeczesuję palcami trzydniowe włosy spryskane wczoraj suchym szamponem i rzucam okiem na siebie. Całość przedstawia się następująco: pomarańczowe skarpety mojego brata pożyczone kiedyś po spacerze w deszczu, podarte na dupie, workowate spodnie dresowe z miejscem na wysokości kolan przypominającym dwa stożki, męska koszula skręcona na brzuchu z zapiętym co drugim guzikiem. Trochę kloszard, trochę artystyczne "wali mnie moda".
Otwieram drzwi mieszkania. Łysy "Kurier!" dzierży w dłoni niewielką tekturową paczuszkę i jakieś papiery. "OOOO! W końcu! Mój olejek, polecany przez Anwen!" zacieram ręce włosomaniaczki.
"Dzień dobry. Sławomir Cygan?" - pan olejkodostawca patrzy na mnie pytająco. Nie wyglądam najlepiej, ale z mężczyzną raczej nie można mnie pomylić. Ale co mi tam, myślę, może ma słaby wzrok. Co będę się silić na tłumaczenia.
"Tak." - wyciągam rękę po mój olejek.
"A Pani... Kim Pani jest?" - kurier widocznie nie ma problemów ze wzrokiem, lecz bardzo dokładnie wykonuje swoją pracę i jak może chroni się przed dostarczeniem paczek w niepowołane ręce. W głowie układam szybką odpowiedź. "A to zależy, wie Pan, o co Pan pyta. Kim jestem z urodzenia, czy może z zawodu, a może o cechy osobowości, albo kim ja się czuję, że jestem? To wbrew pozorom wcale nie takie łatwe pytanie, żeby na nie z marszu odpowiadać..."
Widocznie miałam bardzo tępą minę, bo dopytał:
"Współlokatorką?"
Dlaczego nie siostrą, córką, żoną, tylko właśnie współlokatorką?! Wkurzam się, ale dobra, skąd chłopina może wiedzieć. Tak se strzelił niefortunnie.
"Nie. Dziewczyną. Mieszkamy razem." - Co ja będę mu tłumaczyć zawiłości statusu niezamężni z wyboru.
"Aaaa! No to mówiłem! Czyli jednak współlokatorką!" - odpowiada triumfalnie.
Już nawet nie wiem czy gorsza konkubina, czy współlokatorka. Jak żyć?!

Przed snem.


Leżymy z mamą w łóżku. Między kołdrą, poduchami i kotem tulimy wielką, plastikową paczkę przesłodkich (i grzesznie kalorycznych) płatków do zalania mlekiem. To gadamy, to milkniemy na kilka minut udając, że śledzimy migający w telewizorze film. Systematycznie - raz z lewej (moja), raz z prawej (mamy), sprawnym ruchem dobywamy porcję dobrego zapychacza. Opakowanie trzeszczy przy tym niemiłosiernie, a chrupot rozgryzanych chrupków (albo chrupek, jak kto woli) przyprawia mnie o gęsią skórkę. Niespodziewanie, zapchana płatkami, świecąca chybotliwą sztuczną szczęką buzia mamy, wydaje z siebie niewyraźne i niespodziewane:
"A co chciałabyś mieć? Chłopca, czy dziewczynkę?"
Ta to ma pamięć, myślę sobie. Raz jest przebąknęłam o buldożku francuskim, na którego i tak Sławek się nie zgadza, a ona drąży, aby pogrążyć naszą konkubinacką harmonię. Upewniam się zatem do czego zmierza:
"Ale co masz na myśli? Psa, czy kota?"
Kota też bym jeszcze jednego przygarnęła, tego rachitycznego rudzielca, co się pod dom przypałętał. Papuga i królik również by nie zaszkodziły nowemu domostwu w budowie.
Matka wybałusza oczy, w których szatańsko odbijają się krwawe sceny telewizora. Jak leżała, tak siada. Głośno, wielkimi, nerwowymi kęsami gryzie kukikrisp. Przełyka, a wówczas z głębin jej przełyku wydobywa się syreni krzyk:
"Dzieeeeeckoooooo, Ty niemoto! Dzieckoooooo! Patrzcie, co za głupia! No co za głupia!"
Patrzcie, patrzcie. I uczcie się odpowiadać jak matka pyta, bo ja głupia mam z tym najwyraźniej problem.
Dobranoc.

Rozmowy o życiu i śmierci z Matką Wariatką.


Siedzimy leniwie na blacie w kuchni. Każda dzierży w dłoni obfity kieliszek wina. Cierpliwie czekamy na Agatę, której szalony samobójca utrudnił dojazd do Gdańska. Obok gotują się, jeszcze leniwsze od nas pierogi. Na drewnianej desce schnie pokrojona w kosteczkę, kolejna porcja twarogowego ciasta. Za mokrym oknem przedziera się w deszczu kawałek słońca. Dzieci drą gardła na babki z piasku. Dorośli schodzą się po pracy do domów.
Mama przed przyjazdem do mnie wybrała się na cmentarz, a siostrze ktoś rzucił się pod pociąg (a nie do nóg). Naturalnie więc rozwijamy temat umarłych, umierających i wszelkich dotkniętych rozzłoszczoną ręką Losu. Za bardzo wczuwam się w rozmowę i wypalam:
"Mamo, jak to jest być takim starym i słyszeć co chwilę, że ludzie w Twoim wieku już umierają?"
Matka, nie wyrażając zdziwienia bezczelnym pytaniem milczy chwilę. Spogląda przez spłakane okno i z udawaną powagą przemawia:
"Źle!"
Następuje krępująca cisza. Głos rodzicielki łamie się, kołysze...
"Baaaardzo źle!" - Matka Wariatka wybucha szalonym śmiechem. Rechoczemy wspólnie zanosząc się wesoło. Słyszę jak ramiona Sławka, odbierające w pokoju strzępki naszych pogaduszek, trzęsą się ubawione. Cóż za wyborny żart!
Mama poważnieje po chwili.
"Muszę Ci powiedzieć, że czuję się stara jak chcę gdzieś podbiec, albo szybciej podejść. Ja chcę szybciej, a nogi nie mogą!"
Patrzę na nią, powiększoną o kilkanaście kilogramów i myślę, że bardziej od rocznika przyczynia się do tego jedzenie chleba ze smalcem o drugiej w nocy. Albo pomysły typu: "Idę po coś słodkiego, bo przecież taka szczuplutka jestem, że już nic mi nie zaszkodzi."
Mamo, jak dobrze, że jesteś niezrównoważona! 

Do ciotki nad morze.

Planujemy telefonicznie z metrem trzydzieści jego jutrzejszy przyjazd do wujostwa nad morze. Mały jest tak podekscytowany, że zapomina oddychać, posapuje i łyka szklanki powietrza. Od czasu, do czasu udaje mu się coś wybełkotać. Jako, że od niedawna radzi sobie z głoską „r”, często wymawia ją z przesadną poprawnością:
1.30 m: "Bab... Ciocia! A masz pajawan? Taki na plażę parrrrrrawan?"
Ja: "Parrrrawan? Nieee, nie mam.” Odpowiadam zatrrrrrwożona i obliczam w myślach jak barrrrrrdzo spadły moje notowania na giełdzie ciotka roku.
1.30 m: "Szkooooda.” Głosik cichnie, ale jego amplituda wzrasta po chwili: „To Mama nam kupi!”
Ja: „Ale po co Ci ten parrrrrawan?!”
1.30 m: „No jak to? Trzeba mieć parrrrrrrawan, żeby inni nas nie widzieli! Żeby nie widzieli mojego dzwoneczka!"
Ja: "Przecież nie będą widzieli, bo będziesz miał majtki!" Ja, bezwstydnica, co wyrusza na plażę bez parrrrrawanu, pukam się w głowę i przywołuję pruderyjnego siedmiolatka do porządku.
1.30 m: "No niby tak..." - wdycha głośno mały człowieczek po drugiej stronie słuchawki – „A wiesz, że mam nowe majtki na plażę? W samoloty! I jeszcze wezmę kjokodyja takiego duźegoo i piłkę! I taką jujkę pod pachy!”
Ja: „Takie pływaczki pod pachy, żebyś się nie utopił?!”
1.30 m: „Nieee. Ujkę pod pachy! Taką, żebym się nie pocił!”
Ja: „Kulkę pod pachy?!” – zgaduję i nie dowierzam własnym uszom. W głowie planuję mord na zbrodnialcu, który raczył mu to kupić. – „Ale Ty jesteś dzieckiem, a dzieci się nie pocą tak bardzo.” – staram się wytłumaczyć.
1.30 m: „Ja się bardzo, bardzo pocę!” – Ucina bezdyskusyjnie.
Speszona roztaczam nadchodzącą nieuchronnie wizję wyprawy na plażę z wielkim, dmuchanym krokodylem, takąż samą piłką, rozwrzeszczanym blondynem w gaciach z samolotami i antyperspirantem zamiast łopatki do piasku, w dłoni.

Tak widzę swoją śmierć.

Rozmawiam z Joanna na skajpie, jednocześnie pałaszując w pośpiechu coś niezdrowego, silnie uzależniającego typu czips fromaż albo michałki. Jak zwykle chichramy się niedowierzając wzajemnie własnej głupoty.
W pewnym momencie Aśka wysypuje garść swoich znakomitych anegdot. Jedna wpada mi, wraz z michałkiem lub czipsem, głęboko w tchawicę, tym samym skutecznie uniemożliwiając oddychanie.
Sinieję, z szeroko otwartą gębą i wybałuszonymi oczami wierzgam we wszystkie strony świata. Konwulsje śmiechu zamieniają się w walkę organizmu o szczyptę tlenu. Bezskutecznie. Wraz z resztkami świadomości dochodzi mnie coraz donośniejszy brecht prosto znad Szczytna: "Kłosińska, kurwa, opanuj się, bo się oszczam ze śmiechu, takie miny odpierdalasz!".
Najważniejsze to nie odchodzić w samotności.

Uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić.


Jakiś czas temu rozprawialiśmy ze Sławkiem, że to już nie te czasy, kiedy sąsiad był od pożyczania cukru, mąki i jajka. I że to wielka szkoda, bo teraz tylko ignorowanie i udawanie, że się nikogo nie zna. Samotne, egoistyczne pielenie własnego ogródka.
Tymczasem. Od kilku dni w mieszkaniu obok rozlega się techno młota burzącego ścianę. Pomiędzy borowaniem i wierceniem następuje pukanie do moich drzwi (w klasycznym, polskim rytmie CWKS – Legia!).

„Czyżby wizyta duszpasterska? Przecież mówiłam, że nie przyjmujemy!” – myślę. Otwieram drzwi. Moim oczom ukazują się wielkie buciory, białe, wytarte kolana i ujebane dłonie.

„Cześć, ja tu teraz będę mieszkał. Zyga!” – koleś około trzydziestki wyciąga dłoń zwiniętą w żółwika. „Słucham!?” – nie ogarniam czego chce z tą pięścią. „Zyga!” – powtarza. Łapię w locie co ma na myśli. Przybijam. „Magda.” 
Zyga puka jeszcze kilka razy, a to po klucz od piwnicy, klucz od śmietnika i inne.
Dziś znów słyszę tajny alfabet do drzwi „Legia!”, podskakuję na krześle. Otwieram. 
„Cześć, wiem, że już masz mnie dosyć, ale odłączyłem gaz, a mam zupę...” Faktycznie, Zyga trzyma w dłoni zawinięty w starą bluzkę garnek zupy. 
„Dobra, jasne, dawaj.” 
Gdy zamykam drzwi słyszę jaka jestem super, extra odjazdowa. Podgrzewam zupę, a w domu unosi się gównopodobny zapach duszonego, starego pora…