wtorek, 29 września 2015

Bieszczady, wrzesień 2015. Część II.


Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie, pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca życzliwie z papierowego kubka.

Mój spocony podkoszulek, tłusta cera i włosy, za ciepła czapka, takież same skarpety i ubłocone buciory, którym daleko do eterycznych balerin w odcieniu nude zostają obrzucone tysiącem spojrzeń wyrażających wprost swoje obrzydzenie. Wszystko takie tu poprawne, czyste, przyozdobione. Dziewczęta obleczone w skóropodobne botki, akrylowe poncza udające wełnę i poliestrowe trencze. Z trądzikiem pokrytym trójwarstwowym miksem korektora, fluidu i pudru mineralnego. Z kłączami włosów pociągniętymi ceramiczną prostownicą. Z buzią wykonturowaną według najnowszego video popularnej makijażystki jutubowej. Przylizane, doklepane, czyste i pachnące. Bałam się w lesie, że jakiś niedźwiedź wyskoczy mi z rykiem, ale niczym jest ten strach wobec multibrandowej dżungli, w której tonę.

Wypełniona po przełyk herbatą w cenie biletu, która zielone miała jedyne opakowanie, galopuję na Piaskową Górę. Pociąg zachowuje europejskie standardy jednocześnie pozbawiając mnie przyjemności zanurzenia się w rytmicznym stukocie odprowadzającym z raju do zabetonowanego morza. Pani pyta, czy mam jakiś „odpad z konsumpcji”. Nie odpowiadam, trzebię tylko głową na boki, bo zagłusza mnie piszczący syntezator z Chopinem. Gdzie ja w taką kulturę wysoką z tymi buciorami i skórą pachnącą zbutwiałą wodą z prysznica w Cisnej?


Poniedziałek. 6:00. Wstaję, by przepoczwarzyć się w człowieka ucywilizowanego. W pedantycznie czystym, biało-szarym mieszkaniu urządzonym po skandynawsku nastawiam kawę we włoskiej kawiarce. Z kreską eyelinera na powiece, podniesionymi rzęsami i przyciemnionymi brwiami. Z włosami skręconymi na okrągłej szczotce. Czuję się, jakby ktoś wkładał mnie siłą w plastikowy uniform. Za chwilę podniesie się kurtyna, a moje opuszki zaczną uderzać rytmicznie w czarną klawiaturę qwerty nakrapianą składowymi słów. Wyjdzie spod niej kilka maili, parę postów na Facebooka, fragment jakiegoś sprzedajnego tekstu z wyświechtanym sloganem. Pod koniec miesiąca szef bez słowa zrobi mi przelew na studenckie jeszcze konto. W kwocie, która wystarczy na opłacenie miesięcznej sesji terapeutycznej, abonamentu w orange i biletu miejskiego. W umowie, która ledwo łapie świadczenia medyczne i nie przewiduje, że dożyję emerytury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz