czwartek, 24 września 2015

Bieszczady, wrzesień 2015. Część I.




Marsz. Gruba podeszwa wysokiego buta mocno dociska odwodnioną ściółkę powodując systematyczne eksplozje brunatnego pyłu. Podłoże charczy trzaskającymi gałązkami. Pokrywam się zapachem puchatych kłokoczek i pierzastych krwawników. Ukrywam twarz w kwitnącej liliowo przy czarnym asfalcie mięcie. Kołyszę się w tańcu nasion dziurawca i macierzanki.

Zanurzam palce w miękkie ślady po parzystokopytnych stworzeniach, które swą obecność zaznaczają kilogramowymi plackami. W głębokiej zieleni rozpoznaję ich gorący oddech, przyśpieszone bicie serca. Czuję ciepło parującego cielska, na którym kilka miniaturowych stworzeń znalazło pożywienie .

Mijam ultrafioletowe, tęczowe żuki osiągające kilkanaście centymetrów. Rozgrzane, sine stopy orzeźwiam w zmrożonym strumieniu pachnącym słodko. Usta mam zapchane jeżynami, które z miłości do człowieka powyrywały sobie kolce. Wszystko po to, by nie ranić opuszków i ogolonych kostek, nie zaczepiać się o czarne nitki wypełnione testosteronem. Mokra od potu i spieczona słońcem kładę drżące łydki wśród czerwieniejących krzewów, których czarne owoce strzelają soczyście rozbryzgując się na moim podniebieniu.


Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie, pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca życzliwie z papierowego kubka. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz