Marsz. Gruba podeszwa wysokiego buta mocno dociska odwodnioną ściółkę powodując systematyczne eksplozje brunatnego pyłu. Podłoże charczy trzaskającymi gałązkami. Pokrywam się zapachem puchatych kłokoczek i pierzastych krwawników. Ukrywam twarz w kwitnącej liliowo przy czarnym asfalcie mięcie. Kołyszę się w tańcu nasion dziurawca i macierzanki.
Zanurzam palce w miękkie ślady po parzystokopytnych stworzeniach,
które swą obecność zaznaczają kilogramowymi plackami. W głębokiej zieleni
rozpoznaję ich gorący oddech, przyśpieszone bicie serca. Czuję ciepło
parującego cielska, na którym kilka miniaturowych
stworzeń znalazło pożywienie .
Mijam ultrafioletowe, tęczowe żuki osiągające kilkanaście
centymetrów. Rozgrzane, sine stopy orzeźwiam w zmrożonym strumieniu pachnącym
słodko. Usta mam zapchane jeżynami, które z miłości do człowieka powyrywały
sobie kolce. Wszystko po to, by nie ranić opuszków i ogolonych kostek, nie
zaczepiać się o czarne nitki wypełnione testosteronem. Mokra od potu i
spieczona słońcem kładę drżące łydki wśród czerwieniejących krzewów, których
czarne owoce strzelają soczyście rozbryzgując się na moim podniebieniu.
Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie,
pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę
w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca
życzliwie z papierowego kubka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz