wtorek, 3 marca 2015

Zobojętnia ich deszcz, czy sen?

Zwykły wtorkowy poranek. Sunę na autobus. Mży. Mróz już dawno zelżał. Pachnie przedwiosną. Marzec. Urodziny miesiąca.

Dochodzę do ulicy. Cała w rozkopach sygnowanych żółtymi kaskami. Będzie tramwaj, trzeba więc jakoś wytrzymać to do września. Żeby przejść na drugą stronę należy pokonać prowizoryczną kładkę sklepaną z kilku desek. Chodnik, asfalt, nasyp, deski, nasyp, asfalt, chodnik.Samochody zapierdalają ani myśląc o przepuszczeniu pieszego. Nie mam okularów, ale niepokoi mnie czarna plama stojąca na środku ulicy.

Chwytam mocno torebkę i biegnę. Jebany szalik, myślę, gdy ciągnie się za mną żółto-czerwona, poliestrowa wstęga. Termos z kawą chlupie miarowo. Klucze pobrzękują. Poranna orkiestra.

Jestem bliżej. Czarna plama nabiera kształtów.
Biała laska manewruje nerwowo prawo-lewo w poszukiwaniu wejścia na kładkę. Ludzie – pieszo, i w samochodach, zgrabnie przeciskają się między nią. Ktoś zatrzymuje się terenówką. Po czym rusza z impetem. Zobojętnia ich deszcz, czy sen?

Dobiegam. „Dzień dobry” – odsapuję – „Pomogę Panu przejść, co? Bo teraz to ciężko.” Wyciąga posłusznie złożoną na biodrze rękę. Chwytam ramię delikatnie. Dłoń zapada mi się w puch kurtki.

„Byle do września, byle do września.” – odpowiada. Po czym dodaje: „A Pani też idzie w tę stronę?”
Rozglądam się na boki. Na lewo 10 cm kładki, poręcz. To samo po prawej. Czy jest opcja, aby było mi nie po drodze? „Jasne.” – odpowiadam. Ktoś kilkakrotnie przeciska się między nami.

Nie rozmawiamy o pogodzie. Nie ma czasu. Jest misja do wykonania. Zdobycie drugiego brzegu. Razem. Udaje się. Wymieniamy grzeczności. Kilkakrotnie słyszę „dziękuję”. „No co Pan, nie ma za co.”

Jest wyraźnie po trzydziestce. Mówi trochę za głośno uśmiechając się przy tym niezręcznie. Półotwarte powieki poruszają się nerwowo na boki. „Dalej już sobie poradzę.” Stuk, puk. Lewa, prawa.

Wsiadam do autobusu. Przypatruję się całemu rozstrzałowi wiekowemu społeczeństwa. I zastanawiam się: co jest, kurwa, z Wami, ludzie, nie tak?!