Zwykły wtorkowy poranek. Sunę na autobus. Mży. Mróz już dawno
zelżał. Pachnie przedwiosną. Marzec. Urodziny miesiąca.
Dochodzę do ulicy. Cała w rozkopach sygnowanych żółtymi kaskami.
Będzie tramwaj, trzeba więc jakoś wytrzymać to do września. Żeby przejść na
drugą stronę należy pokonać prowizoryczną kładkę sklepaną z kilku desek.
Chodnik, asfalt, nasyp, deski, nasyp, asfalt, chodnik.Samochody zapierdalają
ani myśląc o przepuszczeniu pieszego. Nie mam okularów, ale niepokoi mnie
czarna plama stojąca na środku ulicy.
Jestem bliżej. Czarna plama nabiera kształtów.
Biała laska manewruje nerwowo prawo-lewo w poszukiwaniu wejścia na
kładkę. Ludzie – pieszo, i w samochodach, zgrabnie przeciskają się między nią.
Ktoś zatrzymuje się terenówką. Po czym rusza z impetem. Zobojętnia ich deszcz,
czy sen?
Dobiegam. „Dzień dobry” – odsapuję – „Pomogę Panu przejść, co? Bo
teraz to ciężko.” Wyciąga posłusznie złożoną na biodrze rękę. Chwytam ramię
delikatnie. Dłoń zapada mi się w puch kurtki.
„Byle do września, byle do września.” – odpowiada. Po czym dodaje:
„A Pani też idzie w tę stronę?”
Rozglądam się na boki. Na lewo 10 cm kładki, poręcz. To samo po
prawej. Czy jest opcja, aby było mi nie po drodze? „Jasne.” – odpowiadam. Ktoś
kilkakrotnie przeciska się między nami.
Nie rozmawiamy o pogodzie. Nie ma czasu. Jest misja do wykonania.
Zdobycie drugiego brzegu. Razem. Udaje się. Wymieniamy grzeczności.
Kilkakrotnie słyszę „dziękuję”. „No co Pan, nie ma za co.”
Jest wyraźnie po trzydziestce. Mówi trochę za głośno uśmiechając
się przy tym niezręcznie. Półotwarte powieki poruszają się nerwowo na boki.
„Dalej już sobie poradzę.” Stuk, puk. Lewa, prawa.
Wsiadam do autobusu. Przypatruję się całemu rozstrzałowi wiekowemu
społeczeństwa. I zastanawiam się: co jest, kurwa, z Wami, ludzie, nie tak?!