Wyruszam
na lotnisko celem przywitania konkubenta, który wraca ze służbowej podróży do
kraju syropu klonowego. Wsiadam do jedynego bezpośredniego autobusu linii 210,
którą nieustraszeni trójmiejscy obywatele od jakiegoś czasu własną piersią
bronią przed zlikwidowaniem. Wśród nich jest także wspomniany konkubent
osobisty, którego tenże Solaris dostarcza do pracy.
Ale
ja nie o tym.
Rozsadzam
dupsko przy oknie napawając się opustoszałymi siedzeniami. Gdzieś w tyle migają
mi dwie pary obszernych jak drzwi garażowe ramion męskich zakończonych ogoloną
na glanc potylicą. "Kanary" - myślę. Zatykam uszy słuchawkami, z których
jedna ogłuchła w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak na ironię słuchawki
brandu Pionieer! Dziękuję serdecznie za takich pionierów. Miesiąc wtykania w
telefon i pach. Jednostronna głuchota totalna. Pięćdziesiąt złociszy w dupę.
Autobus
sunie leniwie. Ściągam szal, którzy złośliwi nazywają kocem i wkładam sobie
między nogi. W drodze na przystanek moja dupa i narządy rozrodcze pokryły się
lodem, gdyż zabarykadowana przez weekend w domu nie miałam pojęcia, że
temperatura spadła kilka stopni poniżej zera. Podatna na przeziębienia pęcherza
zaczynam żałować wdziania odświętnej (choć pan bóg chyba by obraził na jej
widok), bezbożnej bielizny. Swoją drogą, czy są gdzieś seksi majtki, które
składają się z czegoś więcej niż kilku nitek?! No dobra, moje składają się
także z infantylnej kokardki i gumki. Będę musiała pogrzebać w necie. Tymczasem
grzebię w kroku tworząc ocieplaną pieluchę. Ach, trzeba było ubrać polarowe
galoty w owieczki, które uszyłam sobie na ciężkie, zimowe poranki. Nie ma co
się oszukiwać - po tylu latach konkubinatu prędzej
usłyszę: "Ojesusie, to czemuś w tym lazła na takie zimno?! Zaraz się
przeziębisz!" niż trzask rozrywanych naprędce stringów.
Ale
ja też nie o tym.
Na
Złotej Karczmie wsiadają siatki z Lidla zakończone dłońmi przypominającymi
grabie. Od dłoni w górę znów pękające nadmiarem białka barki. Pomiędzy
ramionami, na zadziwiająco krótkiej szyi srebrzy się żel mokra włoszka. Co to,
karwa, zjazd karków na lotnisko?! Za barkami postukują niewprawione w
poruszanie się na szpilkach stopy damskie, sztuk dwa. Stopy obute w kozaczki
zimowe. Kozaczki zimowe ocieplane z zewnątrz sztucznym, białym futerkiem.
Ciekawe z czego to futerko - budzi się we mnie instynkt krawcowej. Pewnie z
hali. Zajmują siedzenia - sztuk cztery - przede mną. Kto biednemu zabroni
siatki sadzać w Solarisie?! A co się mają brudzić, w końcu 7 groszy za sztukę!
Może i Lem byłby przychylny.
Barki
z żelem mokra włoszka, powiększone o kurtkę pikowaną w odcieniu Pantone 0821 C,
rozglądają się nerwowo w celu namierzenia wrogów kontrolujących bilety.
Uspokojone rozkraczają szeroko zabiałkowane uda - ktoś tu chyba ćwiczył balet -
patrzę z niedowierzaniem na szerokość rozstawionego kąta. Kozaczki kompletna
antynomia - splecione na wzór Elżbiety Jaworowicz.
Poprawiam tymczasowego pampersa pełniącego
wspomniane już funkcje rozgrzewające. Podkręcam volume w Xperii, która
troskliwie informuje, że długotrwałe słuchanie muzyki na full trwale niszczy
słuch. Jedziemy w szóstkę. Co też plotę - autorka spluwa na ziemię - w
dziesiątkę, tak się nas namnożyło przez tę krótką chwilę! Ja, dowodzący
Solaris, cztery siatki marki Lidl 7 groszy za sztukę, dwie świecące potylice
(Kanary), napuchnięte barki (Typowy Sebix) i kozaczki z futerkiem marki hala
targowa (Typowa Karina, dziewczyna Sebixa).
_________________
Koniec aktu pierwszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz