Ponad dwa lata od aktu I wrzucam, wygrzebaną z dna szuflady, dokończoną część II. Żywiąc tym samym szczerą nadzieję i chęci do reanimacji opowiastek.
Polecam jednak odświeżyć historię aktu I, która znajduje się o tu właśnie. I jest, prawdę mówiąc, fajniejsza, co poradzę.
***
Po kilku minutach czuję się integralną częścią autobusowej społeczności. Spokojnie przerzucam wzrokiem biegnące sprintem, zamknięte w oknie, łyse korony drzew. Ni stąd, ni zowąd przed Sebixem i Karyną wyrasta legitymacja kontrolera biletów.
- "Dobry wieczór, poproszę bileciki do kontroli."
Seba, jak na obrońcę niewiast przystało, podrywa się z miejsca. Zdecydowanym ruchem zrzuca z siebie pikowaną kurtkę. Zakasuje rękawy sweterka w romby i uderza w stronę okienka z napisem "Zakaz rozmowy z kierowcą w czasie jazdy". Karyna przyciąga blisko do brzucha torebkę, a z plastikowych siatek buduje wokół siebie fortecę. Wątłą instalację składającą się z takich, jogurtów jogobella, na przykład, z żywymi kulturami bakterii, w które Karyna trochę nie dowierza, że żywe, a które chlupią głośno na każdym zakręcie.
-"Poproszę bilet do kontroli. - nosiciel spodni ze sztruksu podnosi głos - Halo, halo! Gdzie Pan idzie?"
Znów trzeba będzie się pierdolić z debilem, mruczy pod nosem.
-"No jak to gdzie? Po bilet!"
Postawa Sebixa krzyczy rozpierdolę was, odsuńcie się, bo was wszystkich rozpierdolę, w wyobraźni chwyta za gardło siedzącą obok staruszkę i grozi przez zaciśnięte zęby, że weźmie-tę-kurwę-na-zakładnika-jeśli-się-wszyscy-nie-odsuną. W rzeczywistości pod pachami na swetrze powstają ciemne plamy, żuchwa skacze w epilepsji, skąd on weźmie te kilka stów jak mu wpierdolą mandat, no skąd, co matce powie, znów dostanie ścierą po głowie.
"Powinien Pan skasować bilet od razu po wejściu do autobusu." - upomina kanar ziewając ostentacyjnie.
"Niby jak miałem to zrobić, Pacanie? - przechodzi do ataku - Nie widzisz, że zakupy mam?! Dopiero weszłem!"
"Nie weszedł Pan teraz. Wsiadł Pan na Złotej Karczmie. Proszę nie kłamać."
Przekomarzają się tak dobre kilka minut, kłamiesz, nie kłamię, Karyna powiedz im, ej ludzie! ludzie! powiedzcie im, że wsiadłem przed chwilą! nie wsiadłeś. wsiadłem. nie. tak. nie, gówno wiesz. ty gówno wiesz. właśnie, że ty. bo co? bo jajco. twoja stara. chyba twoja.
"Ja kłamię?! Kupcie sobie okulary! Dopiero co wsiadłem! - Sebastian od dziecka ćwiczony jest w negocjacjach. Ale tym razem traci siły. - "Weź... pozwól mi bilet kupić. Z dziewczyną jestem, kolację będziemy robić, pizzę z parówkami jej obiecałem, a nie mandaty. " - wypowiada cicho zawoalowaną prośbę.
"No, panie kolego! Trzeba było tak od razu. Co pan myślisz, że ja serca nie mam? A no mam, tylko do mnie trzeba grzecznie."
Wszyscy współpasażerowie mogą odetchnąć z ulgą. Na ustach Karyny pojawia się niepewny uśmiech, rozgląda się kiwając porozumiewawczo, nagle spojrzenie nabiera czułości. Nie wiedziała, że jej Seba, Sebuś, Sebusiek, to taki waleczny bohater. Niech tylko wrócą na bloki. Ozłoci go w opowieściach. Chłopaki się zesrają, gdy usłyszą, jak dopierdolił tym kanarom. Ona już widzi ich miny.
*kurtyna*
czwartek, 23 lutego 2017
poniedziałek, 11 stycznia 2016
Kursu prawa jazdy 2016. W pigułce.
- No, że ludzie i dzieci chodzą tędy na niedzielne spacery - odpowiadam.
- Pani Magdo, proszę się skupić. Jaki to znak?
- No boże, czy Pan żartuje? No znak, że rodzice ciągną za sobą
małe za pulchne rączki w słoneczne popołudnia. Co tu więcej główkować?!
- Nie, Pani Magdo. Proszę o dokładną nazwę tego znaku.
- Pan sobie robi ze mnie jaja?! Nie znam dokładnej nazwy tego znaku!
Przyszłam tutaj, żeby nauczyć się jak nie spalić Panu ponownie sprzęgła i nie
pozabijać ludzi na drodze, a nie żeby wykuwać na pamięć nazwy znaków drogowych,
i to jeszcze takich!
- Pani Magdo, wszystkie znaki drogowe są równie ważne.
***
- Pani Magdo, proszę mi powiedzieć jak pieszy powinien poruszać
się po pasach? - instruktor uczepił się jak rzep psiego tyłka.
- Normalnie.
- Proszę o dokładny opis.
- Ale, że co, jak w przedszkolu? Że najpierw lewy obrót główki,
później prawy i znów lewy!? Pan myśli, że ktoś się do tego stosuje?! Może na
następną jazdę jebnę sobie dwa kitki na czubku głowy, przewiążę je wstążeczką,
na stopy wcisnę czerwone lakierki, a do ryja wrzucę wielkiego lizaka?
- Dobrze, Pani Magdo. A co jeszcze powinien wiedzieć pieszy
podczas przechodzenia przez pasy?
- Nie będę Panu odpowiadała na takie durne pytania. To jest jakaś
kpina! Ma mnie Pan nauczyć jeździć, a nie przechodzić przez pasy. Gdybym
chciała uczyć się przechodzić przez pasy, to kurwa mać, wykopałabym z kurzych
gówien w piwnicy mojej matki zeszyty z przedszkola, a nie płaciła półtora kafla
za siedzenie z Panem w tym zajebanym aucie!
***
- Pani Magdo, musi Pani umieć wyrecytować zasady jazdy jeżeli chce
Pani później poruszać się po mieście - poucza instruktor.
- Proszę Pana. Ja nie chcę się później poruszać po mieście. Prawie
nie wychodzę z domu, więc poruszanie się po mieście to w moim przypadku
abstrakcja. Ja robię sobie to popierdolone prawo jazdy, bo naoglądałam się
"W pizdu na krzywy ryj" i w wakacje chciałabym się kopsnąć samochodem
w głąb Rosji. Czy Pan myśli, że kierowcy walcząc na tych putinowych drogach
wyśpiewują nazwy znaków?!
- Pani Magdo, dobrze, ruszajmy.
- Co kurwa dobrze? Nic nie jest dobrze!
- Pani Magdo, widzę, że jest Pani zdenerwowana, więc ruszajmy
- Zde-ner-wo-wa-na?! Ja jestem na Pana wkurwiona! Zamiast jechać
po tym wygwizdowie to ćwiczy Pan na mnie swoje niezrealizowane mentorskie
ambicje! A teraz jeszcze chce Pan żebym roztrzęsiona jak po sraczce przejechała
Hucisko?! Chce Pan mnie zabić?!
- ...
- Wie Pan co? Na co dzień nie jestem nic a nic, na moje kurwa
nieszczęście, asertywna. Ale pierdolę to, dziś będę. Zmieniam Pana. Na innego.
Podobno mogę, podobno to są moje prawa kursanta. I ja je teraz wykorzystam.
Może znajdzie się w tej szkole instruktor, który nie siedzi okrakiem sprzedając
swoje szowinistyczne, rasistowskie powiedzonka. O kurwa. Wie Pan co? Teraz Pana
zmieniam. Idę do domu.
Terapeutka powiedziała, że wkurwiło mnie to, że on mnie zmusza do
wysiłku. Ona też mnie wkurwia.
sobota, 7 listopada 2015
Związek inicjacyjny.
Jest coś niezwykłego w przyjaźni dwóch
kobiet. Jest coś magicznego w przyjaźni dwóch dziewczyn, które razem,
naprzemiennie trzymając i puszczając swoje dłonie, doszły do miejsca zwanego
kobiecością.
Niedawno minęło sześć lat odkąd pierwszy
raz, na uniwersyteckim korytarzu uścisnęłam dłoń mojej przyjaciółce z Zachodu.
Miała wtedy półdługie włosy w słomkowym odcieniu, które spuszone u dołu
tworzyły aureolę nad jej drobną twarzą. Nie wiedziałam, że sama będę później
nosić tę workowatą, różową sukienkę, którą miała tego dnia na sobie. Nie
wiedziałam, że przyjaźń może przybrać takie odcienie. Nie znałam ani minuty z
jej wcześniejszego życia, ale poznam każdą sekundę stojącej przed nią
przyszłości.
Czasem oddalałyśmy się od siebie, by
sprawdzić bliskość z innymi ludźmi, przekonać się jak mogą smakować rozmowy z
kimś niepodobnym do tej drugiej. Ktoś do nas dochodził, ktoś odchodził, od
kogoś odchodziłyśmy my, ktoś inny gubił się po drodze, chwilami gubiłyśmy
siebie. Wszystko po to, by zejść się jak gdyby nigdy nic. Zmęczone błądzeniem
wśród obcych, pukałyśmy wówczas do swych drzwi, siadałyśmy przy stole,
zaparzałyśmy to, co było pod ręką i grzejąc dłonie w poczuciu zrozumienia
wracałyśmy do miejsca, w którym skończyłyśmy poprzednią rozmowę.
Kiedyś myślałam, że przyjaźń to
nierozłączność, wieloletnie spędzanie czasu razem, zbliżone poczucie humoru i
ta sama grupa znienawidzonych rzeczy i ludzi. Dziś uważam, że przyjaźń między
dwoma kobietami to trudna do wytłumaczenie, piękna relacja na pograniczu
siostrzeństwa i romantycznego związku dusz.
Jest coś mistycznego w relacji dwóch
dziewczyn będących w drodze ku kobiecości. Coś, co składa się z okruszków
dzieciństwa, dojrzewających kropelek codzienności, miniaturowych gestów,
strzępków tajemnic, drzazg wspomnień i chropowatych słów. A jednocześnie coś
przepełnionego po brzegi opieką, obfitego w czułość i twardego jak diament. Coś
racjonalnego i niewytłumaczalnego jednocześnie.
To nieprawda, że najbardziej intymną formą
bliskości jest seks. Najbardziej intymna, mająca silny związek z
biologicznością i ciałem relacja to przyjaźń dwóch kobiet, które razem
wchodziły w dorosłość. Relacja inicjacyjna. Pozbawiona konwenansów i granic.
Pozbawiona wszystkiego, co wypada i nie wypada przy sobie robić. Pozbawiona
wstydu, a przepełniona dotykiem, dbaniem o siebie wzajemnie. Ciało tej drugiej,
jej palce ścierające Twoją rozmazaną, pijacką pomadkę. Jej dłoń zakończona
szczotką, przesuwająca zdecydowanie po Twoich włosach. Nikotynowe opuszki
zbierające Twoje łzy, gdy czujesz, że wszystko staje przeciwko. Lekcje, które
dajecie sobie wzajemnie. Błędy, na których trudno nauczyć się czegokolwiek.
Wasze ciała uzbrojone w bawełniane figi porównujące wzajemnie to, co obłe i
odstające, wstydliwe i ukryte. Twoje niepewne ruchy, gdy na chwiejnych nogach
prosi, byś poprawiła jej makijaż. Twoje odmarzające pośladki, gdy czekasz aż
zakończy walkę z obszczaną, publiczną toaletą. Jej o pięć numerów za małe
skarpety na Twoich stopach w numerze 41. Mina jej byłego faceta, gdy wypychasz
go za drzwi. Miny wszystkich innych ludzi, przed którymi musicie się strzec.
Drganie kącików, gdy łapiecie się wzrokiem mówiąc „Dobrze, że znów jesteś
obok”. Hektolitry wypitej kawy, herbaty, oplutych ze śmiechu ekranów, tysiące
wysłanych na komunikatorze wiadomości, emotikonek, uśmiechów. Setki rozmów o
decyzjach, przed którymi nie możesz jej uchronić. Ale stoisz z tyłu, gotowa by
przytrzymać, gdy coś się pod nią osunie.
Podobno osoby, które mamy wokół siebie to
efekty osobistych wyborów. Tutaj nie wiem. Czy to ja wybrałam ją, ona mnie,
ktoś wybrał za nas, a może nikt nie wybierał, może ktoś tylko na siebie czekał
całe życie? Tak, jak czeka się na miłość, dziecko, podróż i śmierć? Jak to się
stało, że leżę w jej wannie, a ona szczotkuje zęby nic sobie z tego nie robiąc,
ta obca mojej rodzinie osoba, a mnie najbliższa, rozumiejąca więcej niż
wszystkie gałęzie mojego drzewa genealogicznego razem wzięte? Czy to w ogóle
możliwe, że urodziły nas inne matki? Czy jest coś, co byłoby w stanie to
zniszczyć? Co się stanie z nami, gdy zmienimy się w matki, żony, babcie?
PS Tekst dedykowany przyjaciółkom z
Zachodu i Wschodu, co to samo imię noszą. Kocham Was i nienawidzę, że
wyjebałyście na wszystkie strony świata!
wtorek, 29 września 2015
Bieszczady, wrzesień 2015. Część II.
Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie,
pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę
w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca
życzliwie z papierowego kubka.
Mój spocony podkoszulek, tłusta cera i włosy, za ciepła czapka,
takież same skarpety i ubłocone buciory, którym daleko do eterycznych balerin w
odcieniu nude zostają obrzucone tysiącem spojrzeń wyrażających wprost swoje
obrzydzenie. Wszystko takie tu poprawne, czyste, przyozdobione. Dziewczęta
obleczone w skóropodobne botki, akrylowe poncza udające wełnę i poliestrowe
trencze. Z trądzikiem pokrytym trójwarstwowym miksem korektora, fluidu i pudru
mineralnego. Z kłączami włosów pociągniętymi ceramiczną prostownicą. Z buzią
wykonturowaną według najnowszego video popularnej makijażystki jutubowej.
Przylizane, doklepane, czyste i pachnące. Bałam się w lesie, że jakiś
niedźwiedź wyskoczy mi z rykiem, ale niczym jest ten strach wobec
multibrandowej dżungli, w której tonę.
Wypełniona po przełyk herbatą w cenie biletu, która zielone miała
jedyne opakowanie, galopuję na Piaskową Górę. Pociąg zachowuje europejskie
standardy jednocześnie pozbawiając mnie przyjemności zanurzenia się w
rytmicznym stukocie odprowadzającym z raju do zabetonowanego morza. Pani pyta,
czy mam jakiś „odpad z konsumpcji”. Nie odpowiadam, trzebię tylko głową na
boki, bo zagłusza mnie piszczący syntezator z Chopinem. Gdzie ja w taką kulturę
wysoką z tymi buciorami i skórą pachnącą zbutwiałą wodą z prysznica w Cisnej?
Poniedziałek. 6:00. Wstaję, by przepoczwarzyć się w człowieka
ucywilizowanego. W pedantycznie czystym, biało-szarym mieszkaniu urządzonym po
skandynawsku nastawiam kawę we włoskiej kawiarce. Z kreską eyelinera na
powiece, podniesionymi rzęsami i przyciemnionymi brwiami. Z włosami skręconymi
na okrągłej szczotce. Czuję się, jakby ktoś wkładał mnie siłą w plastikowy
uniform. Za chwilę podniesie się kurtyna, a moje opuszki zaczną uderzać
rytmicznie w czarną klawiaturę qwerty nakrapianą składowymi słów. Wyjdzie spod
niej kilka maili, parę postów na Facebooka, fragment jakiegoś sprzedajnego
tekstu z wyświechtanym sloganem. Pod koniec miesiąca szef bez słowa zrobi mi
przelew na studenckie jeszcze konto. W kwocie, która wystarczy na opłacenie
miesięcznej sesji terapeutycznej, abonamentu w orange i biletu miejskiego. W umowie,
która ledwo łapie świadczenia medyczne i nie przewiduje, że dożyję emerytury.
czwartek, 24 września 2015
Bieszczady, wrzesień 2015. Część I.
Marsz. Gruba podeszwa wysokiego buta mocno dociska odwodnioną ściółkę powodując systematyczne eksplozje brunatnego pyłu. Podłoże charczy trzaskającymi gałązkami. Pokrywam się zapachem puchatych kłokoczek i pierzastych krwawników. Ukrywam twarz w kwitnącej liliowo przy czarnym asfalcie mięcie. Kołyszę się w tańcu nasion dziurawca i macierzanki.
Zanurzam palce w miękkie ślady po parzystokopytnych stworzeniach,
które swą obecność zaznaczają kilogramowymi plackami. W głębokiej zieleni
rozpoznaję ich gorący oddech, przyśpieszone bicie serca. Czuję ciepło
parującego cielska, na którym kilka miniaturowych
stworzeń znalazło pożywienie .
Mijam ultrafioletowe, tęczowe żuki osiągające kilkanaście
centymetrów. Rozgrzane, sine stopy orzeźwiam w zmrożonym strumieniu pachnącym
słodko. Usta mam zapchane jeżynami, które z miłości do człowieka powyrywały
sobie kolce. Wszystko po to, by nie ranić opuszków i ogolonych kostek, nie
zaczepiać się o czarne nitki wypełnione testosteronem. Mokra od potu i
spieczona słońcem kładę drżące łydki wśród czerwieniejących krzewów, których
czarne owoce strzelają soczyście rozbryzgując się na moim podniebieniu.
Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie,
pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę
w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca
życzliwie z papierowego kubka.
niedziela, 3 maja 2015
Wiosna, wiosna. [Prych!] Wiosna, [Kich] to Ty!
Dopadła
mnie jakaś silna alergia. Zaraza rozwija się mniej więcej od miesiąca.
Rozpoczęła się niewinnie, astmatycznymi dusznościami. Następnie, sączącymi się
wydzielinami objęła drogi oddechowe. Od oskrzelików, przez gardło, aż po uszy –
wszystko zapchane. Gdy zaczęłam czuć niepokojące objawy, grzecznie
zarejestrowałam się do lekarza specjalisty. Pani w recepcji zaśpiewała 3 stówy.
Karta bankomatowa zwiędła rozpaczliwie.
W
przeddzień wizyty wszystko przeszło jak ręką odjął. To dopiero magia pieniądza!
Grzecznie odmówiłam spotkania z lekarzem. Konkubent krzyczał, groził,
napominał: „Idź, bo zaraz Ci się pogorszy i będziesz biadolić.” A co ty tam
wiesz! Pomyślałam. Terminator Kłosińska przeżyje wszystko, nawet wojnę z
rozbieganym alergenem!
[Tymczasem.]
Weekend majowy rozpoczęłam grzecznie - stertą białych, mięciutkich
chusteczek. Później przyszła kolej na papier toaletowy. Rumiankowy, w tłoczone
stokrotki. Po trzech dniach radę daje tylko papierowy ręcznik kuchenny.
Szorstki, ale przynajmniej kolorowy, imieniem Regina. Obawiam się, że za jakiś
czas zacznę wyrywać kartki z ulubionych książek.
Kicham, prycham. Kaszlę podduszając się regularnie. Zipię. Biadolę
Konkubentowi jak jest źle. Oj, jak ciężko, tak ciężko. Ojojoooj!
„Konkubencie.” – zwracam się zbolałym głosem wydobywającym się
przez nozdrza – „Zobacz jak mnie dopadło, co ja mam robić teraz?! Bożesz, umrę
tej wiosny! W kwiecie wieku! Czuję jak mi twarz rozrywa przy kichaniu. Za
chwilę, przy wydmuchiwaniu nosa znajdę na papierze kawałki mózgu i płuc!”
„Dopóki nie pójdziesz do lekarza nie chcę słuchać o żadnych
objawach. – odpowiada stanowczo – Żadnych skarg i żalenia się. Nic mnie to nie
obchodzi. A, kaszleć i smarkać też nie możesz. Za-kaz!”
[Wieczorem.] Przed położeniem się do łóżka.
Kiwam się niemrawo na kanapie w salonie. Z przymkniętymi powiekami
walczę z potrzebą snu. Jestem dzielna. Dam radę. Będę
zwycięzcą. Konkubent (okrutnik!) wygodnie rozwalił się w sypialni. Po
chwili, jak przez wodę, dochodzi mnie jego pytanie:
„A Ty co, nie idziesz do łóżka?”
Odpowiadam rzeżąc chrapliwie: „Nie mogę. Smarkam i kaszlę.
Zabroniłeś mi smarkać i kaszleć, pamiętasz? Dziś prześpię się na kanapie. Pod
kołdrą dla gości. Umrę w samotności.”
wtorek, 21 kwietnia 2015
Co wybiegnę, to moje.
Jak ja widzę siebie, gdy biegam wieczorami (rzadkimi, ale jednak):
Jak widzą mnie inni, gdy biegam wieczorami (rzadkimi, ale jednak):
Ludzie odwracają się przerażeni rykiem moich naturalnych silników.
"Czyżby uruchomili już kolej metropolitalną?". Gdy znajduję się
niebezpiecznie blisko rozstępują się na boki niczym jezioro przed Prawdą.
"Nieee. To pewnie testowanie pierwszego przejazdu tramwajowego!". Psy
(jęcząc) sperdzielają w podskokach do pobliskiego lasu. Co odważniejsze dzieci
krzyczą: „Mamo, mamo, prawdziwa lokomotywa!”. Babcie mdleją na samo wspomnienie
ryku powietrznego bombardowania. Dziki emigrują na Warmię – „Tak się nie da
żerować!”. Gdzieniegdzie łaskawe ręce wyciągają do mnie zielone inhalatory
zamiast butelki wody mineralnej. Okna zamykają się z trzaskiem. Przebudzone
niemowlęta wrzeszczą jak przy pierwszym łyku pozamacicznego powietrza. Ktoś
nerwowo prosi o policyjną interwencję: „Tak nie może być! Panie, toć cisza
nocna obowiązuje!”.
Jak widzi mnie Konkubent, gdy zakładam buty do biegania (rzadko,
ale jednak):
Przed wyjściem: „Podaj mi trasę, gdzie będziesz biegała.
Dokładną.”
Po wyjściu:
2 min. „Dziwne, że jeszcze nie wróciła.”
5 min. „Pewnie się już gdzieś wyjebała po drodze.”
10 min. „Ciekawe czy już zemdlała…”
15 min. „Dzwonić zanim dostanę telefon z pogotowia?...”
20 min. „Może jednak poszła tylko po piwo.”
25 min. „Jak dobrze, że poszła tylko po piwo i chipsy.”
Subskrybuj:
Posty (Atom)