środa, 28 stycznia 2015

Słowo na niedzielę. (fragment I)

Niedziela. Irena wstała jak zwykle. Na dwie godziny przed styczniowym słońcem. Bezszelestnie ściągnęła z siebie kołdrę. Po co ma budzić spracowanego Janusza?

Przeciągnęła się energicznie siadając na krańcu tapczanu. Żylaste stopy, zakończone zeskrobanym lakierem do paznokci w kolorze bordo, wsunęła w sztruksowe laczki. Źle spała tej nocy. Coś jej siedziało w głowie. Wwiercało się niczym stępione przydługą eksploracją wiertło. Czuła jak wyrywa cebulki, zdrapuje łój, drąży cierpliwie skalp do krwi, po czym wgryza się zuchwale w kość. Przesiąknięty wilgocią wałek do loków, umieszczony przed snem w okolicy lewego ucha musiał rozluźnić zapięcie i przesunąć się w dolną część czaszki. "Przecież to były takie dobre wałki. Przeżyły i Komunię Świętą Adasia i pogrzeb ciotki Jadwigi. Jak to możliwe, że się nagle obluzowały?" - pomyślała rozczesując kilkucentymetrowe pukle cienkim grzebieniem. Jeden zwisał niedbale. No trudno, jutro nawinie starą metodą matki - na skręcone kartki "Chwili dla Ciebie".

Wstawiła czajnik z wodą na herbatę. W międzyczasie granulki Indyjskiej rozsypały się na blacie. To nic, to nic. Wprawnym ruchem zebrała je opuszkami palców. Sok cieniutko pokrojonej cytryny wpełzł w zmechaconą rysami deskę do krojenia. Gdyby Leszek zgodził się kupić tę szklaną deskę, którą oglądała ostatnio na spotkaniu z przystojnym reprezentantem handlowym, nie mieliby takiego problemu. Bohater ze szkolnej lektury jej córki, Andżeliki marzył o szklanym domu. Ona - jej matka - o szklanej desce. Nie pamiętała jak skończyła się ta historia - zanim córka doczytała książkę - nauczycielka prawdopodobnie rozpoczęła nowy temat. Może to i lepiej? Matura za trzy miesiące, a tu jeszcze tyle tematów do opracowania.

Zalała herbatę. Granulki i wrzątek utworzyły na wierzchu gęstą, białą pianę. Przypomniała sobie, że nigdy nie widziała morza. Na świecie dzieci jeść co nie mają, a Ty stękasz, że morza nie widziałaś! - strofowała siebie w myślach.

Na pokrojonych równo pajdach chleba ułożyła mortadelę. "Śniadanie! Zrobiłam śniadanie, chodźcie, bo herbata wystygnie. Dżesika, Andżelika, Kewin, Janusz!"


Po chwili łyżki zadzwoniły miarowo, wprawiając cukier z dna szklanki w żywiołowy taniec.

środa, 14 stycznia 2015

I jak? Dziękuję, po chuju.

Co spotyka omdlewającą z głodu kobietę, która po pracy napędzanej croissantem i serkiem homogenizowanym heroicznie udaje się na zakupy do drogerii (nie, nie - żadne przyjemności - domestosy, sól do zmywarki, dziesiątki kilogramów chemicznych proszków i płynów upchanych w plastikowych butelkach/wiaderkach/torebkach), apteki (infekcja w domu morenowym) i Tesco (obiad!)? Spis poniżej.

1) Taszczysz zdrętwiałymi rękami cztery siaty zakupów. Na ramieniu, niczym Chrystus, dźwigasz torebkę wielkości max. W tejże torebce między innymi: pięciuset stronnicowa książka w twardej okładce, portfel wypchany po brzegi wszystkim, tylko nie pieniędzmi, kosmetyczka, stare bilety i noszone od poniedziałku jabłko, którego nie zdążyłaś zjeść. Co kilka kroków szepczesz pod nosem "Dam radę. Kurwa, już nie mogę, ale dam radę!". Niespodziewanie wiatr zwiewa Ci szalik, którego ni chuja nie da się założyć z powrotem, bo nie dorobiłaś się jeszcze trzeciej ręki. 24 rok życia to ciężka praca nad garbem, ręka może przyjdzie do Ciebie z czasem.

2) Ten sam wiatr wpierdala Cię w kałużę. W efekcie potykasz się o własne nogi. Skupiona na łapaniu równowagi rwiesz jedną z siatek. Detergenty spadają w błotną breję niczym manna z Nieba. Odprowadzana zażenowanym spojrzeniem przechodniów nie wiesz nawet, czy wszystko udało się pozbierać do kupy. O 17:30 w styczniu ciemno przecież jak w dupie.

3) Pokonałaś drogę do domu. Przed Tobą jeszcze tylko wspinaczka na drugie piętro. Ale nie ma tak łatwo: światło na klatce schodowej gaśnie właśnie wtedy, gdy próbujesz włożyć klucz do zamka. Siaty upadają po raz drugi.

4) Jesteś w domu. Siaty upadają po raz trzeci. Ostatni. Raniąc przy tym kociego domownika.

5) Kupiłaś produkty do przyrządzenia pożywnej, włoskiej, pomidorowej zupy-krem urozmaiconej serkiem mascarpone. Po dwóch godzinach robienia wywaru mięsno-warzywnego wyciągasz blender celem zmiksowania wszystkich składników na aksamitną papkę. Jakież jest Twoje zdziwienie, gdy okazuje się, że BLENDER NIE DZIAŁA (a jeszcze niedawno chwaliłaś się koleżankom na kursie, że Twój niezawodny blender kruszy nawet lód)!

6) Zdruzgotana dzwonisz pożalić się konkubentowi. ("Umrę z głodu! Jak wrócisz będę leżała sztywna pod lodówką! Czym mam to zmiksować, spieniaczką!?")  Sfrustrowana postanawiasz zjeść zupę bez miksowania. Farfocle warzywne w wodzie. Pycha! Otwierasz świeże opakowanie serka mascarpone z napisem "Made in Italy" i co? I to, kurwa jego mać, że SEREK MA KOŻUSZEK Z PLEŚNI na wierzchu! Nowy serek, kupiony dwie godziny wcześniej!


Głodna, z obolałymi łapami, infekcją dróg rodnych i niezmytym od 7 rano makijażem trzaskasz miseczką o podłogę uderzając w ryk. Ewentualnie dzwonisz po pizzę. W ostateczności zjadasz kupione Konkubentowi w prezencie przeprosinowym (jeszcze niewręczone, rzecz jasna) opakowanie Ptasiego Mleczka. Koniec końców i tak czujesz się możliwie najchujowiej w świecie. Plusy? Dziś już nic nie jest w stanie Cię zaskoczyć.

środa, 7 stycznia 2015

Czy popierdoleniec wie, że jest popierdolony?

Wczoraj wróciłam z pracy z przemożnym pragnieniem rzucenia wszystkiego i wyjechania na wolontariat na koniec świata. Tak po prostu. (Nie, konkubent się nie rozmyślił, praca póki co też nie. Nawet z rodzeństwem jestem w niebywale stabilnym kontakcie.) Siedzę, siedzę (myślę i myślę). Popijam kawkę, herbatkę. Pożeram ciastka na przemian z literami. I nagle... Chrupie gdzieś w mostku niepokój. Łaskocze pragnienie zdobycia czegoś wprost proporcjonalnie niestabilnego. Wychodzę na ulicę. Nogi niosą. Nie dam rady wsiąść do autobusu. Rozniosą mnie myśli. Cisnę z buta trasę Wrzeszcz Dolny - Morena. Mróz przypieka popękane naczynka.

"Powinnaś wyjechać do Nowej Zelandii!" - słyszę spod cebulek włosów. "Co prawda nie masz oszczędności, bo wszystko pożarło czekające na odbiór mieszkanie, ale myślę, że to doskonały moment na takie zmiany." Przytakuję siostrze w głowie.

Wieczorem dzielę się pomysłem z konkubentem. Jakież jest moje zdziwienie, gdy NIE słyszę: "Czyś Ty oszalała?! I ja mam tu sam zostać z remontem na bani?! Jesteś nie-od-po-wie-dzial-na!"

Zamiast tego umiłowany mój odkłada obklejony kaszą jaglaną widelec, przełyka liść rukoli i tako oto rzecze:

"Jeśli chcesz to możemy coś takiego zrobić."

Pioruny szczęścia rozszarpują mi wnętrze. Zaraz po tym opluwam mu obiad: "SERIOOO?!"

"Pewnie, ale może najpierw, nie wiem, pojedź sobie do A. z Zachodu. (Moje przyjaciółki dzielą się na A. z Zachodu i A. ze Wschodu. Jako, że posiadają to samo imię - taka jedna wielka przyjaciółka w dwóch ciałach - konkubent rozróżnia je za pomocą geografii.) Na kilka dni. Sama. (Sama oznacza bez konkubenta.)"

Tutaj, w odpowiedzi pada moje zwątpienie w słuszność stabilności. ("Stabilizacja nie jest dla mnie. Dzieci nie są dla mnie. Śluby...") W pracę od 8-16. W ten kredyt, cośmy go wzięli. W pokonywanie codziennie tej samej drogi, widywanie tych samych twarzy...

Godzinę później napierdalając rytmicznie w klawiaturę informuję A. z Zachodu o wszystkich pomysłach zrodzonych z poniedziałku. Jako, że usposobienie mamy podobne, wyobrażam sobie, że czytając wiadomość nawet nie podniosła brwi zdziwienia.

"A może masz ochotę na wspólną podróż. Tylko we dwie? (Z plecakiem i wygodnymi butami)." - zaproponowała swoje.

15 minut później jestem już gotowa do wakacyjnego zdobywania wąskich serpentyn Albanii z moją przyjaciółką zachodnią, feministką made in Poland, co to chciała Niemca!
___________________________________

"Sławek, czy ja jestem popierdolona, że mam takie pomysły?" - zachodzę w głowę obgryzując odpryśnięty lakier z paznokcia na wskazującym palcu.

"Chyba nie - odpowiada szczerze wyglądając znad monitora - ale ja to się słabo znam na ludziach."
__________________________________


Czuję ulgę. Przemożną ulgę zrozumienia. :)