Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie,
pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę
w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca
życzliwie z papierowego kubka.
Mój spocony podkoszulek, tłusta cera i włosy, za ciepła czapka,
takież same skarpety i ubłocone buciory, którym daleko do eterycznych balerin w
odcieniu nude zostają obrzucone tysiącem spojrzeń wyrażających wprost swoje
obrzydzenie. Wszystko takie tu poprawne, czyste, przyozdobione. Dziewczęta
obleczone w skóropodobne botki, akrylowe poncza udające wełnę i poliestrowe
trencze. Z trądzikiem pokrytym trójwarstwowym miksem korektora, fluidu i pudru
mineralnego. Z kłączami włosów pociągniętymi ceramiczną prostownicą. Z buzią
wykonturowaną według najnowszego video popularnej makijażystki jutubowej.
Przylizane, doklepane, czyste i pachnące. Bałam się w lesie, że jakiś
niedźwiedź wyskoczy mi z rykiem, ale niczym jest ten strach wobec
multibrandowej dżungli, w której tonę.
Wypełniona po przełyk herbatą w cenie biletu, która zielone miała
jedyne opakowanie, galopuję na Piaskową Górę. Pociąg zachowuje europejskie
standardy jednocześnie pozbawiając mnie przyjemności zanurzenia się w
rytmicznym stukocie odprowadzającym z raju do zabetonowanego morza. Pani pyta,
czy mam jakiś „odpad z konsumpcji”. Nie odpowiadam, trzebię tylko głową na
boki, bo zagłusza mnie piszczący syntezator z Chopinem. Gdzie ja w taką kulturę
wysoką z tymi buciorami i skórą pachnącą zbutwiałą wodą z prysznica w Cisnej?
Poniedziałek. 6:00. Wstaję, by przepoczwarzyć się w człowieka
ucywilizowanego. W pedantycznie czystym, biało-szarym mieszkaniu urządzonym po
skandynawsku nastawiam kawę we włoskiej kawiarce. Z kreską eyelinera na
powiece, podniesionymi rzęsami i przyciemnionymi brwiami. Z włosami skręconymi
na okrągłej szczotce. Czuję się, jakby ktoś wkładał mnie siłą w plastikowy
uniform. Za chwilę podniesie się kurtyna, a moje opuszki zaczną uderzać
rytmicznie w czarną klawiaturę qwerty nakrapianą składowymi słów. Wyjdzie spod
niej kilka maili, parę postów na Facebooka, fragment jakiegoś sprzedajnego
tekstu z wyświechtanym sloganem. Pod koniec miesiąca szef bez słowa zrobi mi
przelew na studenckie jeszcze konto. W kwocie, która wystarczy na opłacenie
miesięcznej sesji terapeutycznej, abonamentu w orange i biletu miejskiego. W umowie,
która ledwo łapie świadczenia medyczne i nie przewiduje, że dożyję emerytury.