środa, 19 listopada 2014

List do redakcji.

"Kochane Bravo!

Bardzo proszę o poradę. Mam 24 lata i straszny problem.

Mój 27 letni konkubent - urocze dziecko najporządniejszych rodziców jakich wychowawca kiedykolwiek widział na wywiadówce. Prymus. Nieimprezowicz (piątek wieczorem: "Idziesz z nami zachlać pałę? Nie? Aaaa, czaję - wolisz zostać w pracy? OK! Idę z Maćkiem" - nie, nie czaję). Mało pijący ("Magda, a co to teraz codziennie będziemy pili piwo wieczorem!? Wczoraj, dzisiaj... To już chyba przesada!"). Nauczony zdrowych nawyków żywieniowych ("Nie kupię Ci znowu czipsów! Nie będziesz codziennie jadła czipsów tiwipaka! Mogę kupić banany, albo pomelo. Wybieraj."). Brzydzący się używkami, nawet w postaci kawy ("Sławek?! A to Ty pijesz kawę?! - spytała mama konkubenta gdy ten z poobiedniego menu kawa/herbata/sok zażyczył sobie pierwszej pozycji - Od kiedy?!"). Uprawiający sport (no dobra, od jakiegoś czasu coraz mniej, ale jednak). Ogólnie przykład rozsądnego, przykładnego obywatela państwa polskiego... ZACZĄŁ JARAĆ FAJKI NAJPRAWDZIWSZE!

Nikotynowe białe rurki z żółtopomarańczowym filtrem. Papierosy. Fajany. Faje. Papierochy, Szlugi. Szlugacze. Kiepy. Kiepsy. Pety. Peciki. Peciory. Pa-Pie-Ro-Sy!

Teraz pomiędzy innymi czynnościami dnia codziennego (wstać, zjeść, programować, zjeść, obejrzeć serial, zjeść, spać) otwiera paczkę elemów lub innym malborasów. Następnie z trzaskiem zapalniczki odpala fajeczkę. Bierze do ust. Zaciąga się. Wypuszcza zaciągnięte. Czynność powtarza tak długo, aż długość produktu spali się do dwóch/trzech centymetrów. Wyciska z opakowania pastylkę gumy do żucia, wrzuca w osmoloną paszczę i myśli, że ja nic nie wyniucham.

Innymi słowy: jara, pali, zaciąga się, daje w płuca, wychodzi na dymka (albo na dymek). Produkuje kipy wszelkiej maści, po czym przygniatając dłonią w popielniczce albo podeszwą na kostce chodnika, mówi im "Do następnego!".

Trochę, co prawda, brakuje mu jeszcze do uzyskania tytułu zawodowego dymiarza, ale niewiele do kocmołucha, który zamiast azotem, tlenem i dwutlenkiem węgla zionie miksturą substancji smolących.

Co gorsza, częstotliwość wyżej wymienionego komedianctwa wzmaga się, czego przykładem jest moje dzisiejsze przyłapanie go na gorącym uczynku.

Drogie Bravo, nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Rozpaczliwie proszę o poradę co robić w takiej sytuacji. Czy da się temu jakoś zapobiec?! Boję się, że niedługo zamiast konkubenta zobaczę w drzwiach jebiącego papierocha metr siedemdziesiącdziewięć, w trumnie.

Może powinnam zagrozić kumulacją wszystkich swoich złych zwyczajów? Że niby to tak na przekór, wiecie - jakkubabogu. Może powinnam codziennie na śniadanie wpierdalać chipsy tiwipaka, przy obiedzie tłuste frytki popijać pałlanerem, a wieczorem zamiast kolacji przygotowywać sobie dżakadanielsa miodowego z sokiem pomarańczowym? Tylko znowuż smród nie będzie ten sam.

Może w takim razie perfumy zmienić na jakieś mydlane? Albo na dobre skończyć z myciem zębów?!

Już sama nie wiem. Myślałam nawet żeby uderzyć z innej strony - szpiegować każdego porzuconego kipa. Fotografować. Nagrywać. Dokumentować. Jednym zdaniem: zbierać dowody. I zgłosić go ekologom jako zaśmiecającego środowisko niedopałkami. Ale obawiam się, że po odsiedzeniu kary przyniesie do domu inne nałogi. Tj. tatuaże z gołymi babami na torsie, parzenie czaju, łażenie po domu jak po spacerniaku, spiryt do śniadania zamiast piwa na imprezie. No i też, nie ma co ukrywać, smutno byłoby mi samej w domu. A ja bardzo nie lubię być sama w domu. Niby mam koty. Ale koty, jak to koty - ciągle łażą swoimi drogami (od kuwety do miski), a Sławek to jednak łazi ze mną za rękę, albo pod. Człowiekowi od razu tak milej.

Także tego, to mój problem. Będę wdzięczna za rzetelną odpowiedź.

Buziaczki, papatki.

Zrozpaczona - Magda90."

niedziela, 9 listopada 2014

1 listopada - po prostu. Tradycyjnie.

1 listopada. Wszyscy mają wolne. Hurrrrrrrrraaaa! Budzę się o 10 z radosną myślą, że dziś nie trzeba gotować obiadu, bo idziemy na żarło - rozpustę do konkubabci. Przeciągam się leniwie, spoglądam na zegarek w telefonie. Przy okazji włączam wi-fi i sprawdzam statystykę trzech prowadzonych fanpejdży, majla, pinteresta, instagram, wykop. Cieszę się, że jeszcze nie dorobiłam się twittera, bo spędziłabym chyba cały dzień w łóżku.

Kilkadziesiąt minut później, z dwoma podkoszulkami i swetrem na jednym torsie, w pozycji półleżącej próbuję wcisnąć obleczone wełnianą skarpetą stopy w buty.

„Ni chuja. Nie włożę! Nie wcisnę tych cholernych butów!”  - krzyczę do konkubenta.

Walczę tak chwilę. Koordynację ruchową mam zaburzoną od nadmiaru odzienia wierzchniego. Wiercę się, walę nogą o podłogę, ciągnę. Luzuję sznurówki, które wypadły już z pierwszych dwóch rzędów. Kilka sapnięć przerywanych kurwami i… jest! Zupełnie jak podczas porodu: push, push, puuuuuuush – i wlazło! Ciasno trochę, dziwnie się stąpa, niby miękko, ale uwiera. Niby stopa ta sama, a jakby mniejsza jej część dotyka ziemi. Pewnie zanim dojdę do cmentarza stracę czucie.

Z przystanku na teren przedcmetarzowy prowadzi nas zapach smażonej kiełbaski. „Grillują? Ale co, zwłoki?” – patrzymy na siebie pytająco (podmiot mówiący i konkubent). Kiełbaska z posmakiem palonych zniczy, plastikowych chryzantem i naftaliny przechodzących beretów. Wzdrygam się.

Im dalej w las, tym ciekawiej. Po lewej wata cukrowa we wszystkich kolorach tęczy, orzeszki w karmelu – chyba ciepłe i prażone, bo w dziwnym urządzeniu przechowywane. Po prawej, między żółtymi donicami drobnch kwiatów, krówki na wagę oraz takież same haribo prosto z zachodniej granicy. Tłum zgłodniałego ludu ustawia się w kolejce. Prym wiodą jednak dzieci. Różowe – czytaj dziewczynki i niebieskie – chłopcy. Kultura jarmarczna. Do pełnego obrazu brakuje tylko Bajmu albo innego Perfectu umilającego przycmentarną konsumpcję.
Doganiamy konkubeściów pucujących nagrobek. Dzień dobry, dzień dobry. Podaj mi te grabki. I weź tę ścierkę do tej siatki schowaj. Nie, nie do tej. Tu masz, tę niebieską, czystą! Kto ma zapalniczkę, gdzie jest zapalniczka?! Następuje krótkotrwała chwila niepewności. Czy w tym roku uda się zapalić znicze?! Przecież nie będziemy pożyczać… Babcia, daj, wezmę Ci tę torbę poniosę. T nie jest torba, to moja torebka! Weź te kwiaty przesuń. O tak, równo żeby znicze były. O. Lepiej, nie? Teraz lepiej.

„Oni wiedzą, że zmarłemu to nie robi? Że robią to dla siebie, te sezonowe dekoracje?” – szepczę do Sławka. Wzrusza ramionami. Może też wierzy, że symetryczność ozdób sprawia, że ziemia lżejszą będzie. Nie dociekam. Stoję w milczeniu. Przestępuję z nogi na nogę, jakby mi zimno było. Ale to nie zimno, to te zjebane skarpety w zjebańszych butach. W rytm szeptanej rodzinnie modlitwy poruszam palcami. Góra – dół, góra – dół. Może się rozejdą w końcu… Te buty.

***

Zmieniamy scenerię na drogę prowadzącą do kolejnego nagrobka. Wyprzedzam z konkubentem resztę. Nagle naszym oczom ukazuje się kolejno: tysiące świecących kropek poukładanych wokół wielkiego drzewa, następnie tłum wiernych poustawianych wokół tych zniczy. Z głośników dochodzą strzępki charakterystycznego, męskiego zaśpiewu.

„Sławek! Zobacz! – krzyczę podekscytowana – zobacz, Ci ludzie modlą się do drzewa! Ej, po cholerę oni modlą się do drzewa?!”

Może coś w tych kiełbaskach było? – rozkminiam. Może.
Jednak nie, bo rodzina kiełbasek nie jadła, a jak się później okazuje przystają w tłumie by pośpiewać coś o ludzie bożym zagubionym w ciemności. Czekamy na nich w oddali. Nie chcemy przeszkadzać w obrzędach. Pięć minut. Dziesięć. Piętnaście.
Przed nami, na środku drogi, pod słupem niewiadomego pochodzenia, oparł się szarobrody staruszek w śmiesznej pelerynie i kapeluszu. Koniec jego patykowatych dłoni wieńczy trzęsący się na wszystkie strony papierowy kubeczek. Trochę Dumbledore, nieco włóczęga, na bank proszący cołaska.

„Spójrz. – zwracam się do konkubenta – Przed chwilą pewnie dostał piątaka, bo wyciąga po kryjomu i chowa do kieszeni. Widzisz? O, i teraz, jak nadchodzi tłum to trzęsie łapą i wyciąga do ludzi. Patrz, patrz.”

Sławomir niedowierza moim obserwacjom. „Teraz, teraz patrz!” – szturcham go łokciem. Staruszek włóczęga cołaska, ponownie dostał coś większego niż jeden złoty. Jakąś pokaźną mamonę, bo sprytnie ukrywa ją w kieszeni płaszcza.

„Faktycznie! – Sławkowa twarz rozpromienia się – Ale się obłowi dzisiaj. Jeszcze Ci od drzewa dorzucą. Ho, ho!” – kwituje śledztwo.

***

Zmierzamy ku ostatniemu grobowi. Rodzina ustawia się wokół niego i śpiewająco odmawia modlitwę. Stajemy w bezpiecznej, ateistycznej odległości. Przecież nie po to tu jesteśmy żeby przeszkadzać milczeniem! Szepczemy sobie delikatnie do uszek. Zgaduj – zgadula: co babcia przygotowała na obiad. „Może sernik, co? Mój ulubiony sernik!” – rzucam optymistycznie. „A jak będzie pieczeń?” – Sławek jakiś taki mniej pozytywnie nastawiony.

Zaczepia nas nażelowany kolo w ortalionowej kurteczce z metalową puszeczką (mową handlową drąc pyska):

„Przepraszam! Może Państwo też dorzucą się na chujumuju ochronę i pomoc, empatyczną zbiórkę złotego dla rysiujących rysi, kominiarzy, ministrantów po kolędzie, zwierząt w schroniskach, co na zimę nie mają kocyka i karmy, dzieci z biednych rodzin bez prezentu pod choinką!?” – podkłada brzęczącą puszkę pod nasze nosy.

„Panie! Proszę nam teraz nie przeszkadzać!” – mówię grzecznie. Zniżam ton i dodaję – „My tutaj odprawiamy teatr. Jesteśmy sezonowymi aktorami! To jest nasza kluczowa scena! Dlatego proszę nam nie przeszkadzać. Rozumie Pan?” – puszczam oko konkludując.

Kolesiowi żel dęba staje. „Ahaaa. Tak, tak. Rozumiem.” – cofa puszeczkę.

„No. Wie Pan, my się bardzo wczuwamy w nasze role!” – wyjaśniam niemożność wspomożenia monetą lub kilkoma.

Sławek wybucha śmiechem. Pewnie do dziś nie wierzy, że powiedziałam coś takiego. Chichramy się jak debile. Jedno przez drugie. Ja też w sumie nie dowierzam swojej szczerości. Ale cóż innego mogłam rzec w nadmiarze wrażeń? Wata, kiełbaski, drzewo – bóg, włóczykij oszukista i jeszcze zbieracz wolontariusz. I nie, nie byłam na targu – tylko na cmentarzu.





sobota, 1 listopada 2014

O tym dlaczego Twój promotor musi widywać Cię w misternie wykonanym makijażu i bez kumpla u boku.



Po kilku dniach mailowej walki o złożenie pracy magisterskiej, podczas której bawiliśmy się z profesorem w chowanego (och, cóż za wyśmienita zabawa, ileż emocji związanych z niepewnością ostatniej chwili! więcej adrenaliny to miewam tylko podczas jazdy z kimś po lolku za kierowcą, co nie zdarza się wcale rzadko), na trzy dni przed aldonowym (termin powstały od imienia farbowanej na blond, wystającej zza wysokiego biurka w dziekanacie Filologii Polskiej, głowy) deadlinem udaje mi się wyżebrać piętnaście minut twarzą twarz z profesorem von Larsem.

Mail pisany ręką żonyvonLars zawiadamia, że najcenniejszy kwadrans mego życia będzie miał miejsce w piątek o jedenastej. Zacieram pazernie rączki, bo okazuje się, że tym samym upiekę trzy pieczenie na jednym Instytucie: konferencję naukową (a jak się później okaże pseudonaukową, ubogą i osamotnioną jak koszyki Lidla po skończonej dostawie Crocksów), oddanie mojej wakacyjnej krwawicy w postaci pracy magisterskiej (które, jak uświadomi mnie aldonowa głowa, także do skutku nie dojdzie, bo nie wydrukowałam pierdyliarda podań) oraz kawę w starbuniu z Maćkiem (kurwa, gdyby to nie wyszło, to byłabym się załamała!).

Jako, że zaraz po zabawie na pseudouniwersytecie czeka mnie kurs szycia, na którym siedzę do późnych godzin nocnych (a te jesienią przypominają raczej czarną dupę, niż wieczór) – starannie przygotowuję sobie stylizację dnia jutrzejszego. Wstaję odpowiednio wcześniej, taszczę do pokoju wszystkie zakrywające niedoskonałości wytwory dwudziestegopierwszegowieku i szpachelką nakładam na twarz. Najwięcej babrania jest z brwiami. To istnie salomonowy trud – cud, stworzyć coś z niczego! Zatem robię sobie precyzyjny makijaż. Pod kolor pomadki (perłowe bordo) dobieram spódnicę i, jak na srokę przystało wciągam na patyki błyszczące rajstopy. Voilà!

Tak przebrana ruszam na czołowe spotkanie z promotorem. Wcześniej jednak biegnę co sił w nogach wydrukować i oprawić samotność witkacego w listach do żony. W punkcie ksero spotykam dziwnego gościa, który interesuje się Mikołajem Rejem i, podobnie jak renesansowy autor, szuka swego miejsca w kościele. (Na bank poświęcę mu innego posta, bo sama do końca nie dowierzam przeprowadzonej dyskusji.)

Po zapłaceniu czterdziestu przeszło złociszy wstrząsa mną symfonia uczuć i myśli: „A jak nie przyjdzie!?”, „Kurwa, a co będzie jeśli zapomniał, że dziś ostateczny dzień złożenia magisterki!?”, „Na pewno oleje mnie ciepłym moczem i nie przyjdzie. Później w mailu napisze, że coś sobie uroiłam z tym spotkaniem, bo on żadnego maila nie wysyłał.” Struchlała dojeżdżam pod uniwerek. Sytuuję swoje skinny fat dupsko pod samymi niemalże drzwiami gabinetu von Larsa i czekam.

Maciej oczekuje mnie na trwającej konferencji. Dziesięć minut. Piętnaście. Trzydzieści. Pięćdziesiąt. GODZINA! Po Larsie ani cienia.

„Ja kuźwa pie#dolę, Maciej, nie przyszedł! Czaisz to, że nie przyszedł!? Siedzę od godziny i go nie ma!” – rzucam stosowną wiązankę w słuchawkę. Trudno, magistrem w tym roku i tak nie zostanę, mówimy, to chociaż napijmy się kawy. Puszczają mi nerwy, więc niosą się za nami możliwie kreatywnie użyte przekleństwa i złożyczenia. Trochę zapominam gdzie jestem i kto mnie słyszy, trochę mam to w dupie, bo łeb przysłania wizja zmarnowanych dwóch lat. Tymczasem, niczym Zorro - w pelerynie i kapeluszu, z nisko pochyloną głową i walizką w dłoni jawi się ON! Legendarny von Lars!

Staję zdębiała i już zamierzam krzyczeć „No ileż można czekać!?”, gdy wyprzedza mnie coś spod wąsa: „Przepraszam, Pani Magdo, źle się poczułem i nie mogłem dojechać wcześniej.”

Przechodzę natychmiastową metamorfozę w dziewczę z dobrego domu, Emilkę ze Srebrnego Nowiu – ten najgorszy twór lizusa wszystkomipasuje, nauczycielesątacyinspirujący, ależoczywiście ProszęPani.

Ku swemu własnemu zaskoczeniu odpowiadam: „Ależ nic się nie staaaaałoooo! Oczywiście rozumiem, rozumiem. Naprawdę nic się nie staaałooo!”. Szkoda, że nie dodałam, że tak naprawdę to lubuję się w czekaniu. Oczekiwanie to przecież takie metafizyczne przeżycie. „Bardzo mi przykro, że miałam okazję oczekiwać na Pana tylko tę marną godzinę. Bo czymże jest godzina wobec wieczności!?”

Siwa brodowąsa podskakuje pochmurno. Kroczymy noga w nogę ku gabinetowi. Wiem, że w takim momencie nie należy zaczynać rozmowy. Stuk, puk, stuk, puk. Płaszcze nam szeleszczą, buty tupią o posadzkę.

Aż tu nagle, rażony piorunem profesor odwraca kapelusz ku mojej osobie i tako rzecze:

„Ależ Pani Magdo! Jak Pani dziś pięknie wygląda! Czy to jakaś specjalna okazja?! Na co dzień raczej nie nosi Pani takiego makijażu, prawdaaa?”

(„Ależ Panie Psorze, Drogi Larsie, widocznie pierwszy raz w życiu spojrzałeś mi w twarz! A ta okazja to, rzecz jasna spotkanie z Panem! Nie śmiałabym włożyć czegoś mniej wizytowego! Bieliznę nawet założyłam odświętną!”)

„Yyyyyy… Eeeeee… Długi dzień mam, muszę jakoś wyglądać… Eeee… Dziękuję.”

Idziemy do gabinetu. Nonszalancko rzucamy na biurko przyniesione manatki. Lars wciąż niebywale miły. Nie ustaje w życzliwości. Żywiołowo zadaje kilka pytań, przerzuca kartki wydrukowanej pracy, otwiera mi drzwi, odsuwa krzesło. Jakby tego było mało poprawnie wymawia moje nazwisko! Oszołomiona bezwiednie stosuję się do wytyczonej gry. Po załatwieniu wszystkich formalności udajemy się do aldonatu. Podmiot mówiący nieustannie kąpie się w cieniu charyzmy przewodniczącego.

Sznur zniecierpliwionych studentów zazdrośnie klnie pod nosem, gdy wpierdalamy się bez kolejki: „Chcielibyśmy złożyć pracę dyplomową!”. „Ależ oczywiście! Bardzo proszę!” Radość nie trwa jednak długo. Oczyma wyobraźni widzę jak Lars wpienia się i drze na mnie wąsy za nieogarnięcie papierów. Już chcę skulona zakładać ręce na głowę w obawie przed ciosem, lecz słyszę…

„No nic, Pani Magdo. Nic się nie stało. Proszę to wszystko załatwić i zaniesiemy w poniedziałek!” Zaniesiemy. W poniedziałek. Ojapierdziu, myślę, a co to – dzień dobroci dla zwierząt?! Wymieniamy grzeczności, kilkadziesiąt razy w pokłonach dziękuję za okazaną łaskę i odchodzę.

Łapiemy się z Maćkiem na korytarzu i kierując ciała ku kawie mijamy von Larsa. Uśmiecham się grzecznie. On w odzewie, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, skina rondem kapelusza. Coś jednak nie daje mu spokoju, bo zatrzymuje się za nami i krzyczy do Maćka:

„Pan ją tam pilnuje! Ale wie Pan jak, tak po męsku! Taką męską ręką, żeby następnym razem o niczym nie zapomniała! – zaśmiewa się – No. To do widzenia!” Odchodzi w czeluścia instytutu ciągnąc za sobą tył płaszcza.

Niemiejemy w bezruchu wkurwieni, że jak laska prowadza się z facetem, to zaraz musi do niego należeć. „Wiesz co on pomyślał?” – pytam. „Lepiej nie kończ.” – słyszę. 

Biedny Maciej - albo uważają go za geja, albo za mojego faceta. Już sama nie wiem co gorsze.