sobota, 7 listopada 2015

Związek inicjacyjny.


Jest coś niezwykłego w przyjaźni dwóch kobiet. Jest coś magicznego w przyjaźni dwóch dziewczyn, które razem, naprzemiennie trzymając i puszczając swoje dłonie, doszły do miejsca zwanego kobiecością.

Niedawno minęło sześć lat odkąd pierwszy raz, na uniwersyteckim korytarzu uścisnęłam dłoń mojej przyjaciółce z Zachodu. Miała wtedy półdługie włosy w słomkowym odcieniu, które spuszone u dołu tworzyły aureolę nad jej drobną twarzą. Nie wiedziałam, że sama będę później nosić tę workowatą, różową sukienkę, którą miała tego dnia na sobie. Nie wiedziałam, że przyjaźń może przybrać takie odcienie. Nie znałam ani minuty z jej wcześniejszego życia, ale poznam każdą sekundę stojącej przed nią przyszłości.

Czasem oddalałyśmy się od siebie, by sprawdzić bliskość z innymi ludźmi, przekonać się jak mogą smakować rozmowy z kimś niepodobnym do tej drugiej. Ktoś do nas dochodził, ktoś odchodził, od kogoś odchodziłyśmy my, ktoś inny gubił się po drodze, chwilami gubiłyśmy siebie. Wszystko po to, by zejść się jak gdyby nigdy nic. Zmęczone błądzeniem wśród obcych, pukałyśmy wówczas do swych drzwi, siadałyśmy przy stole, zaparzałyśmy to, co było pod ręką i grzejąc dłonie w poczuciu zrozumienia wracałyśmy do miejsca, w którym skończyłyśmy poprzednią rozmowę.

Kiedyś myślałam, że przyjaźń to nierozłączność, wieloletnie spędzanie czasu razem, zbliżone poczucie humoru i ta sama grupa znienawidzonych rzeczy i ludzi. Dziś uważam, że przyjaźń między dwoma kobietami to trudna do wytłumaczenie, piękna relacja na pograniczu siostrzeństwa i romantycznego związku dusz.

Jest coś mistycznego w relacji dwóch dziewczyn będących w drodze ku kobiecości. Coś, co składa się z okruszków dzieciństwa, dojrzewających kropelek codzienności, miniaturowych gestów, strzępków tajemnic, drzazg wspomnień i chropowatych słów. A jednocześnie coś przepełnionego po brzegi opieką, obfitego w czułość i twardego jak diament. Coś racjonalnego i niewytłumaczalnego jednocześnie.

To nieprawda, że najbardziej intymną formą bliskości jest seks. Najbardziej intymna, mająca silny związek z biologicznością i ciałem relacja to przyjaźń dwóch kobiet, które razem wchodziły w dorosłość. Relacja inicjacyjna. Pozbawiona konwenansów i granic. Pozbawiona wszystkiego, co wypada i nie wypada przy sobie robić. Pozbawiona wstydu, a przepełniona dotykiem, dbaniem o siebie wzajemnie. Ciało tej drugiej, jej palce ścierające Twoją rozmazaną, pijacką pomadkę. Jej dłoń zakończona szczotką, przesuwająca zdecydowanie po Twoich włosach. Nikotynowe opuszki zbierające Twoje łzy, gdy czujesz, że wszystko staje przeciwko. Lekcje, które dajecie sobie wzajemnie. Błędy, na których trudno nauczyć się czegokolwiek. Wasze ciała uzbrojone w bawełniane figi porównujące wzajemnie to, co obłe i odstające, wstydliwe i ukryte. Twoje niepewne ruchy, gdy na chwiejnych nogach prosi, byś poprawiła jej makijaż. Twoje odmarzające pośladki, gdy czekasz aż zakończy walkę z obszczaną, publiczną toaletą. Jej o pięć numerów za małe skarpety na Twoich stopach w numerze 41. Mina jej byłego faceta, gdy wypychasz go za drzwi. Miny wszystkich innych ludzi, przed którymi musicie się strzec. Drganie kącików, gdy łapiecie się wzrokiem mówiąc „Dobrze, że znów jesteś obok”. Hektolitry wypitej kawy, herbaty, oplutych ze śmiechu ekranów, tysiące wysłanych na komunikatorze wiadomości, emotikonek, uśmiechów. Setki rozmów o decyzjach, przed którymi nie możesz jej uchronić. Ale stoisz z tyłu, gotowa by przytrzymać, gdy coś się pod nią osunie.


Podobno osoby, które mamy wokół siebie to efekty osobistych wyborów. Tutaj nie wiem. Czy to ja wybrałam ją, ona mnie, ktoś wybrał za nas, a może nikt nie wybierał, może ktoś tylko na siebie czekał całe życie? Tak, jak czeka się na miłość, dziecko, podróż i śmierć? Jak to się stało, że leżę w jej wannie, a ona szczotkuje zęby nic sobie z tego nie robiąc, ta obca mojej rodzinie osoba, a mnie najbliższa, rozumiejąca więcej niż wszystkie gałęzie mojego drzewa genealogicznego razem wzięte? Czy to w ogóle możliwe, że urodziły nas inne matki? Czy jest coś, co byłoby w stanie to zniszczyć? Co się stanie z nami, gdy zmienimy się w matki, żony, babcie?


PS Tekst dedykowany przyjaciółkom z Zachodu i Wschodu, co to samo imię noszą. Kocham Was i nienawidzę, że wyjebałyście na wszystkie strony świata!

wtorek, 29 września 2015

Bieszczady, wrzesień 2015. Część II.


Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie, pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca życzliwie z papierowego kubka.

Mój spocony podkoszulek, tłusta cera i włosy, za ciepła czapka, takież same skarpety i ubłocone buciory, którym daleko do eterycznych balerin w odcieniu nude zostają obrzucone tysiącem spojrzeń wyrażających wprost swoje obrzydzenie. Wszystko takie tu poprawne, czyste, przyozdobione. Dziewczęta obleczone w skóropodobne botki, akrylowe poncza udające wełnę i poliestrowe trencze. Z trądzikiem pokrytym trójwarstwowym miksem korektora, fluidu i pudru mineralnego. Z kłączami włosów pociągniętymi ceramiczną prostownicą. Z buzią wykonturowaną według najnowszego video popularnej makijażystki jutubowej. Przylizane, doklepane, czyste i pachnące. Bałam się w lesie, że jakiś niedźwiedź wyskoczy mi z rykiem, ale niczym jest ten strach wobec multibrandowej dżungli, w której tonę.

Wypełniona po przełyk herbatą w cenie biletu, która zielone miała jedyne opakowanie, galopuję na Piaskową Górę. Pociąg zachowuje europejskie standardy jednocześnie pozbawiając mnie przyjemności zanurzenia się w rytmicznym stukocie odprowadzającym z raju do zabetonowanego morza. Pani pyta, czy mam jakiś „odpad z konsumpcji”. Nie odpowiadam, trzebię tylko głową na boki, bo zagłusza mnie piszczący syntezator z Chopinem. Gdzie ja w taką kulturę wysoką z tymi buciorami i skórą pachnącą zbutwiałą wodą z prysznica w Cisnej?


Poniedziałek. 6:00. Wstaję, by przepoczwarzyć się w człowieka ucywilizowanego. W pedantycznie czystym, biało-szarym mieszkaniu urządzonym po skandynawsku nastawiam kawę we włoskiej kawiarce. Z kreską eyelinera na powiece, podniesionymi rzęsami i przyciemnionymi brwiami. Z włosami skręconymi na okrągłej szczotce. Czuję się, jakby ktoś wkładał mnie siłą w plastikowy uniform. Za chwilę podniesie się kurtyna, a moje opuszki zaczną uderzać rytmicznie w czarną klawiaturę qwerty nakrapianą składowymi słów. Wyjdzie spod niej kilka maili, parę postów na Facebooka, fragment jakiegoś sprzedajnego tekstu z wyświechtanym sloganem. Pod koniec miesiąca szef bez słowa zrobi mi przelew na studenckie jeszcze konto. W kwocie, która wystarczy na opłacenie miesięcznej sesji terapeutycznej, abonamentu w orange i biletu miejskiego. W umowie, która ledwo łapie świadczenia medyczne i nie przewiduje, że dożyję emerytury.

czwartek, 24 września 2015

Bieszczady, wrzesień 2015. Część I.




Marsz. Gruba podeszwa wysokiego buta mocno dociska odwodnioną ściółkę powodując systematyczne eksplozje brunatnego pyłu. Podłoże charczy trzaskającymi gałązkami. Pokrywam się zapachem puchatych kłokoczek i pierzastych krwawników. Ukrywam twarz w kwitnącej liliowo przy czarnym asfalcie mięcie. Kołyszę się w tańcu nasion dziurawca i macierzanki.

Zanurzam palce w miękkie ślady po parzystokopytnych stworzeniach, które swą obecność zaznaczają kilogramowymi plackami. W głębokiej zieleni rozpoznaję ich gorący oddech, przyśpieszone bicie serca. Czuję ciepło parującego cielska, na którym kilka miniaturowych stworzeń znalazło pożywienie .

Mijam ultrafioletowe, tęczowe żuki osiągające kilkanaście centymetrów. Rozgrzane, sine stopy orzeźwiam w zmrożonym strumieniu pachnącym słodko. Usta mam zapchane jeżynami, które z miłości do człowieka powyrywały sobie kolce. Wszystko po to, by nie ranić opuszków i ogolonych kostek, nie zaczepiać się o czarne nitki wypełnione testosteronem. Mokra od potu i spieczona słońcem kładę drżące łydki wśród czerwieniejących krzewów, których czarne owoce strzelają soczyście rozbryzgując się na moim podniebieniu.


Wracam. Zgwałcona cywilizacją. W Krakowie, pomiędzy busem a pendolino, pchnięta brakiem czasu zjadam obiad i wypijam kawę w Starbucksie, miejscu w którym mości się jedyna krakowska królowa spozierająca życzliwie z papierowego kubka. 

niedziela, 3 maja 2015

Wiosna, wiosna. [Prych!] Wiosna, [Kich] to Ty!

Dopadła mnie jakaś silna alergia. Zaraza rozwija się mniej więcej od miesiąca. Rozpoczęła się niewinnie, astmatycznymi dusznościami. Następnie, sączącymi się wydzielinami objęła drogi oddechowe. Od oskrzelików, przez gardło, aż po uszy – wszystko zapchane. Gdy zaczęłam czuć niepokojące objawy, grzecznie zarejestrowałam się do lekarza specjalisty. Pani w recepcji zaśpiewała 3 stówy. Karta bankomatowa zwiędła rozpaczliwie.

W przeddzień wizyty wszystko przeszło jak ręką odjął. To dopiero magia pieniądza! Grzecznie odmówiłam spotkania z lekarzem. Konkubent krzyczał, groził, napominał: „Idź, bo zaraz Ci się pogorszy i będziesz biadolić.” A co ty tam wiesz! Pomyślałam. Terminator Kłosińska przeżyje wszystko, nawet wojnę z rozbieganym alergenem!

[Tymczasem.]

Weekend majowy rozpoczęłam grzecznie - stertą białych, mięciutkich chusteczek. Później przyszła kolej na papier toaletowy. Rumiankowy, w tłoczone stokrotki. Po trzech dniach radę daje tylko papierowy ręcznik kuchenny. Szorstki, ale przynajmniej kolorowy, imieniem Regina. Obawiam się, że za jakiś czas zacznę wyrywać kartki z ulubionych książek.

Kicham, prycham. Kaszlę podduszając się regularnie. Zipię. Biadolę Konkubentowi jak jest źle. Oj, jak ciężko, tak ciężko. Ojojoooj!

„Konkubencie.” – zwracam się zbolałym głosem wydobywającym się przez nozdrza – „Zobacz jak mnie dopadło, co ja mam robić teraz?! Bożesz, umrę tej wiosny! W kwiecie wieku! Czuję jak mi twarz rozrywa przy kichaniu. Za chwilę, przy wydmuchiwaniu nosa znajdę na papierze kawałki mózgu i płuc!”

„Dopóki nie pójdziesz do lekarza nie chcę słuchać o żadnych objawach. – odpowiada stanowczo – Żadnych skarg i żalenia się. Nic mnie to nie obchodzi. A, kaszleć i smarkać też nie możesz. Za-kaz!”

[Wieczorem.] Przed położeniem się do łóżka.

Kiwam się niemrawo na kanapie w salonie. Z przymkniętymi powiekami walczę z potrzebą snu. Jestem dzielna. Dam radę. Będę zwycięzcą. Konkubent (okrutnik!) wygodnie rozwalił się w sypialni. Po chwili, jak przez wodę, dochodzi mnie jego pytanie:

„A Ty co, nie idziesz do łóżka?”


Odpowiadam rzeżąc chrapliwie: „Nie mogę. Smarkam i kaszlę. Zabroniłeś mi smarkać i kaszleć, pamiętasz? Dziś prześpię się na kanapie. Pod kołdrą dla gości. Umrę w samotności.”

wtorek, 21 kwietnia 2015

Co wybiegnę, to moje.

Jak ja widzę siebie, gdy biegam wieczorami (rzadkimi, ale jednak):

Ciemno. Latarnie romantycznie oświetlają drogę. Tu mignie księżyc, tam bezszelestnie przeleci samolot, za nim kilku zawodowych biegaczy (strój sportsmena wart przynajmniej jedną dobrą wypłatę). Sunę giętko niczym łania po łące sierpniowym porankiem. Bezgłośnie mijam przechodniów. Tup. Tup. Tup. W rytm ulubionej piosenki. Czuję, jak mięśnie puchną i rosną w zachwycie. Endorfiny wypychają się razem z potem przez pory. Zdrowie. Radość. Satysfakcja. Skinny fat odchodzi do lamusa. Trzeba być na czasie.

Jak widzą mnie inni, gdy biegam wieczorami (rzadkimi, ale jednak):

Ludzie odwracają się przerażeni rykiem moich naturalnych silników. "Czyżby uruchomili już kolej metropolitalną?". Gdy znajduję się niebezpiecznie blisko rozstępują się na boki niczym jezioro przed Prawdą. "Nieee. To pewnie testowanie pierwszego przejazdu tramwajowego!". Psy (jęcząc) sperdzielają w podskokach do pobliskiego lasu. Co odważniejsze dzieci krzyczą: „Mamo, mamo, prawdziwa lokomotywa!”. Babcie mdleją na samo wspomnienie ryku powietrznego bombardowania. Dziki emigrują na Warmię – „Tak się nie da żerować!”. Gdzieniegdzie łaskawe ręce wyciągają do mnie zielone inhalatory zamiast butelki wody mineralnej. Okna zamykają się z trzaskiem. Przebudzone niemowlęta wrzeszczą jak przy pierwszym łyku pozamacicznego powietrza. Ktoś nerwowo prosi o policyjną interwencję: „Tak nie może być! Panie, toć cisza nocna obowiązuje!”.

Jak widzi mnie Konkubent, gdy zakładam buty do biegania (rzadko, ale jednak):

Przed wyjściem: „Podaj mi trasę, gdzie będziesz biegała. Dokładną.”
Po wyjściu:
2 min. „Dziwne, że jeszcze nie wróciła.”
5 min. „Pewnie się już gdzieś wyjebała po drodze.”
10 min. „Ciekawe czy już zemdlała…”
15 min. „Dzwonić zanim dostanę telefon z pogotowia?...”
20 min. „Może jednak poszła tylko po piwo.”

25 min. „Jak dobrze, że poszła tylko po piwo i chipsy.”

czwartek, 16 kwietnia 2015

Odwiedzasz rano warzywniak? Uważaj.

Przed rozpoczęciem pracy, rytualnie wręcz, zachodzę do pobliskiego warzywnika (drewniana buda obklejona zaprojektowanymi w paint’cie reklamami „Zawsze świeżo!”) celem wrzucenia do żołądka czegoś nieprzetworzonego. Samotna kawa, wlana do gardła o 6:30 już o 7:30 pali w jelitach i, nad czym ubolewam przeogromnie, nie da wystarczającego paliwa na resztę dnia (w chwilach, gdy o tym zapominam słaniam się przy biurku miękkimi nogami i ciężką głową).

W pachnącym gumą kulką warzywniaku, gdzie bzyk pierwszych much miesza się z symfonią dojrzewających roślin, wita mnie puszysta ekspedientka. 7:50, o tej porze wykłada przed drewnianą budką świeże towary, na które składa się głównie nabiał Piątnicy. Chwytam jeden wyrób, pęczek rzodkiewek, banana i  sok marchewkowy, który już zawsze będzie kojarzył mi się z wydziałem filologicznym miejscowego uniwersytetu.

Miła, puszysta Pani z szerokim uśmiechem i brudnymi paznokciami, zgodnie z zasadą, że przeciwieństwa się przyciągają, pakuje moją zdrową żywność śniadaniową do plastikowej siatki. Gdy odchodzę od lady, moja skóropodobna torba, kupiona w czasach, gdy małe azjatyckie rączki jeszcze nie budziły we mnie wyrzutów sumienia, zahacza o sczerniały pęczek bananów. Próbując złapać go w locie potykam się o stojące nieopodal tekturowe skrzynki wypełnione cytrusami. Banany miękko lądują na zimnych, szarych kafelkach. Zaraz za nimi, niczym pies z łańcucha spuszczony, toczy się ku drzwiom ruda butelka zapłaconego wcześniej soku.

Zanim zdążę wylądować bokiem ciała na środku warzywnej budy, reszta zakupów (chyba w celu amortyzacji ciała podmiotu piszącego) wślizguje się zgrabnie pode mnie. Leżąc na zmiażdżonym śniadaniu powtarzam głośno przeprosiny. 

Puszysta Pani, tupiąc w miejscu, kładzie dłonie na skroniach. Z jej wnętrza wydobywa się przeciągnięte „Obożeobożeoboże”.


To tyle, jeżeli chodzi o moje pożywne śniadanie. Kawę sobie zrobię. W biurze. Bez mleka. Za karę.

wtorek, 3 marca 2015

Zobojętnia ich deszcz, czy sen?

Zwykły wtorkowy poranek. Sunę na autobus. Mży. Mróz już dawno zelżał. Pachnie przedwiosną. Marzec. Urodziny miesiąca.

Dochodzę do ulicy. Cała w rozkopach sygnowanych żółtymi kaskami. Będzie tramwaj, trzeba więc jakoś wytrzymać to do września. Żeby przejść na drugą stronę należy pokonać prowizoryczną kładkę sklepaną z kilku desek. Chodnik, asfalt, nasyp, deski, nasyp, asfalt, chodnik.Samochody zapierdalają ani myśląc o przepuszczeniu pieszego. Nie mam okularów, ale niepokoi mnie czarna plama stojąca na środku ulicy.

Chwytam mocno torebkę i biegnę. Jebany szalik, myślę, gdy ciągnie się za mną żółto-czerwona, poliestrowa wstęga. Termos z kawą chlupie miarowo. Klucze pobrzękują. Poranna orkiestra.

Jestem bliżej. Czarna plama nabiera kształtów.
Biała laska manewruje nerwowo prawo-lewo w poszukiwaniu wejścia na kładkę. Ludzie – pieszo, i w samochodach, zgrabnie przeciskają się między nią. Ktoś zatrzymuje się terenówką. Po czym rusza z impetem. Zobojętnia ich deszcz, czy sen?

Dobiegam. „Dzień dobry” – odsapuję – „Pomogę Panu przejść, co? Bo teraz to ciężko.” Wyciąga posłusznie złożoną na biodrze rękę. Chwytam ramię delikatnie. Dłoń zapada mi się w puch kurtki.

„Byle do września, byle do września.” – odpowiada. Po czym dodaje: „A Pani też idzie w tę stronę?”
Rozglądam się na boki. Na lewo 10 cm kładki, poręcz. To samo po prawej. Czy jest opcja, aby było mi nie po drodze? „Jasne.” – odpowiadam. Ktoś kilkakrotnie przeciska się między nami.

Nie rozmawiamy o pogodzie. Nie ma czasu. Jest misja do wykonania. Zdobycie drugiego brzegu. Razem. Udaje się. Wymieniamy grzeczności. Kilkakrotnie słyszę „dziękuję”. „No co Pan, nie ma za co.”

Jest wyraźnie po trzydziestce. Mówi trochę za głośno uśmiechając się przy tym niezręcznie. Półotwarte powieki poruszają się nerwowo na boki. „Dalej już sobie poradzę.” Stuk, puk. Lewa, prawa.

Wsiadam do autobusu. Przypatruję się całemu rozstrzałowi wiekowemu społeczeństwa. I zastanawiam się: co jest, kurwa, z Wami, ludzie, nie tak?!

wtorek, 3 lutego 2015

Typowy Sebix z Typową dziewczyną Kariną i komunikacja miejska. (Przygoda w dwóch aktach)

Wyruszam na lotnisko celem przywitania konkubenta, który wraca ze służbowej podróży do kraju syropu klonowego. Wsiadam do jedynego bezpośredniego autobusu linii 210, którą nieustraszeni trójmiejscy obywatele od jakiegoś czasu własną piersią bronią przed zlikwidowaniem. Wśród nich jest także wspomniany konkubent osobisty, którego tenże Solaris dostarcza do pracy.

Ale ja nie o tym.

Rozsadzam dupsko przy oknie napawając się opustoszałymi siedzeniami. Gdzieś w tyle migają mi dwie pary obszernych jak drzwi garażowe ramion męskich zakończonych ogoloną na glanc potylicą. "Kanary" - myślę. Zatykam uszy słuchawkami, z których jedna ogłuchła w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak na ironię słuchawki brandu Pionieer! Dziękuję serdecznie za takich pionierów. Miesiąc wtykania w telefon i pach. Jednostronna głuchota totalna. Pięćdziesiąt złociszy w dupę.

Autobus sunie leniwie. Ściągam szal, którzy złośliwi nazywają kocem i wkładam sobie między nogi. W drodze na przystanek moja dupa i narządy rozrodcze pokryły się lodem, gdyż zabarykadowana przez weekend w domu nie miałam pojęcia, że temperatura spadła kilka stopni poniżej zera. Podatna na przeziębienia pęcherza zaczynam żałować wdziania odświętnej (choć pan bóg chyba by obraził na jej widok), bezbożnej bielizny. Swoją drogą, czy są gdzieś seksi majtki, które składają się z czegoś więcej niż kilku nitek?! No dobra, moje składają się także z infantylnej kokardki i gumki. Będę musiała pogrzebać w necie. Tymczasem grzebię w kroku tworząc ocieplaną pieluchę. Ach, trzeba było ubrać polarowe galoty w owieczki, które uszyłam sobie na ciężkie, zimowe poranki. Nie ma co się oszukiwać - po tylu latach konkubinatu prędzej usłyszę: "Ojesusie, to czemuś w tym lazła na takie zimno?! Zaraz się przeziębisz!" niż trzask rozrywanych naprędce stringów.

Ale ja też nie o tym.

Na Złotej Karczmie wsiadają siatki z Lidla zakończone dłońmi przypominającymi grabie. Od dłoni w górę znów pękające nadmiarem białka barki. Pomiędzy ramionami, na zadziwiająco krótkiej szyi srebrzy się żel mokra włoszka. Co to, karwa, zjazd karków na lotnisko?! Za barkami postukują niewprawione w poruszanie się na szpilkach stopy damskie, sztuk dwa. Stopy obute w kozaczki zimowe. Kozaczki zimowe ocieplane z zewnątrz sztucznym, białym futerkiem. Ciekawe z czego to futerko - budzi się we mnie instynkt krawcowej. Pewnie z hali. Zajmują siedzenia - sztuk cztery - przede mną. Kto biednemu zabroni siatki sadzać w Solarisie?! A co się mają brudzić, w końcu 7 groszy za sztukę! Może i Lem byłby przychylny.

Barki z żelem mokra włoszka, powiększone o kurtkę pikowaną w odcieniu Pantone 0821 C, rozglądają się nerwowo w celu namierzenia wrogów kontrolujących bilety. Uspokojone rozkraczają szeroko zabiałkowane uda - ktoś tu chyba ćwiczył balet - patrzę z niedowierzaniem na szerokość rozstawionego kąta. Kozaczki kompletna antynomia - splecione na wzór Elżbiety Jaworowicz.

Poprawiam tymczasowego pampersa pełniącego wspomniane już funkcje rozgrzewające. Podkręcam volume w Xperii, która troskliwie informuje, że długotrwałe słuchanie muzyki na full trwale niszczy słuch. Jedziemy w szóstkę. Co też plotę - autorka spluwa na ziemię - w dziesiątkę, tak się nas namnożyło przez tę krótką chwilę! Ja, dowodzący Solaris, cztery siatki marki Lidl 7 groszy za sztukę, dwie świecące potylice (Kanary), napuchnięte barki (Typowy Sebix) i kozaczki z futerkiem marki hala targowa (Typowa Karina, dziewczyna Sebixa).
_________________


Koniec aktu pierwszego.

środa, 28 stycznia 2015

Słowo na niedzielę. (fragment I)

Niedziela. Irena wstała jak zwykle. Na dwie godziny przed styczniowym słońcem. Bezszelestnie ściągnęła z siebie kołdrę. Po co ma budzić spracowanego Janusza?

Przeciągnęła się energicznie siadając na krańcu tapczanu. Żylaste stopy, zakończone zeskrobanym lakierem do paznokci w kolorze bordo, wsunęła w sztruksowe laczki. Źle spała tej nocy. Coś jej siedziało w głowie. Wwiercało się niczym stępione przydługą eksploracją wiertło. Czuła jak wyrywa cebulki, zdrapuje łój, drąży cierpliwie skalp do krwi, po czym wgryza się zuchwale w kość. Przesiąknięty wilgocią wałek do loków, umieszczony przed snem w okolicy lewego ucha musiał rozluźnić zapięcie i przesunąć się w dolną część czaszki. "Przecież to były takie dobre wałki. Przeżyły i Komunię Świętą Adasia i pogrzeb ciotki Jadwigi. Jak to możliwe, że się nagle obluzowały?" - pomyślała rozczesując kilkucentymetrowe pukle cienkim grzebieniem. Jeden zwisał niedbale. No trudno, jutro nawinie starą metodą matki - na skręcone kartki "Chwili dla Ciebie".

Wstawiła czajnik z wodą na herbatę. W międzyczasie granulki Indyjskiej rozsypały się na blacie. To nic, to nic. Wprawnym ruchem zebrała je opuszkami palców. Sok cieniutko pokrojonej cytryny wpełzł w zmechaconą rysami deskę do krojenia. Gdyby Leszek zgodził się kupić tę szklaną deskę, którą oglądała ostatnio na spotkaniu z przystojnym reprezentantem handlowym, nie mieliby takiego problemu. Bohater ze szkolnej lektury jej córki, Andżeliki marzył o szklanym domu. Ona - jej matka - o szklanej desce. Nie pamiętała jak skończyła się ta historia - zanim córka doczytała książkę - nauczycielka prawdopodobnie rozpoczęła nowy temat. Może to i lepiej? Matura za trzy miesiące, a tu jeszcze tyle tematów do opracowania.

Zalała herbatę. Granulki i wrzątek utworzyły na wierzchu gęstą, białą pianę. Przypomniała sobie, że nigdy nie widziała morza. Na świecie dzieci jeść co nie mają, a Ty stękasz, że morza nie widziałaś! - strofowała siebie w myślach.

Na pokrojonych równo pajdach chleba ułożyła mortadelę. "Śniadanie! Zrobiłam śniadanie, chodźcie, bo herbata wystygnie. Dżesika, Andżelika, Kewin, Janusz!"


Po chwili łyżki zadzwoniły miarowo, wprawiając cukier z dna szklanki w żywiołowy taniec.

środa, 14 stycznia 2015

I jak? Dziękuję, po chuju.

Co spotyka omdlewającą z głodu kobietę, która po pracy napędzanej croissantem i serkiem homogenizowanym heroicznie udaje się na zakupy do drogerii (nie, nie - żadne przyjemności - domestosy, sól do zmywarki, dziesiątki kilogramów chemicznych proszków i płynów upchanych w plastikowych butelkach/wiaderkach/torebkach), apteki (infekcja w domu morenowym) i Tesco (obiad!)? Spis poniżej.

1) Taszczysz zdrętwiałymi rękami cztery siaty zakupów. Na ramieniu, niczym Chrystus, dźwigasz torebkę wielkości max. W tejże torebce między innymi: pięciuset stronnicowa książka w twardej okładce, portfel wypchany po brzegi wszystkim, tylko nie pieniędzmi, kosmetyczka, stare bilety i noszone od poniedziałku jabłko, którego nie zdążyłaś zjeść. Co kilka kroków szepczesz pod nosem "Dam radę. Kurwa, już nie mogę, ale dam radę!". Niespodziewanie wiatr zwiewa Ci szalik, którego ni chuja nie da się założyć z powrotem, bo nie dorobiłaś się jeszcze trzeciej ręki. 24 rok życia to ciężka praca nad garbem, ręka może przyjdzie do Ciebie z czasem.

2) Ten sam wiatr wpierdala Cię w kałużę. W efekcie potykasz się o własne nogi. Skupiona na łapaniu równowagi rwiesz jedną z siatek. Detergenty spadają w błotną breję niczym manna z Nieba. Odprowadzana zażenowanym spojrzeniem przechodniów nie wiesz nawet, czy wszystko udało się pozbierać do kupy. O 17:30 w styczniu ciemno przecież jak w dupie.

3) Pokonałaś drogę do domu. Przed Tobą jeszcze tylko wspinaczka na drugie piętro. Ale nie ma tak łatwo: światło na klatce schodowej gaśnie właśnie wtedy, gdy próbujesz włożyć klucz do zamka. Siaty upadają po raz drugi.

4) Jesteś w domu. Siaty upadają po raz trzeci. Ostatni. Raniąc przy tym kociego domownika.

5) Kupiłaś produkty do przyrządzenia pożywnej, włoskiej, pomidorowej zupy-krem urozmaiconej serkiem mascarpone. Po dwóch godzinach robienia wywaru mięsno-warzywnego wyciągasz blender celem zmiksowania wszystkich składników na aksamitną papkę. Jakież jest Twoje zdziwienie, gdy okazuje się, że BLENDER NIE DZIAŁA (a jeszcze niedawno chwaliłaś się koleżankom na kursie, że Twój niezawodny blender kruszy nawet lód)!

6) Zdruzgotana dzwonisz pożalić się konkubentowi. ("Umrę z głodu! Jak wrócisz będę leżała sztywna pod lodówką! Czym mam to zmiksować, spieniaczką!?")  Sfrustrowana postanawiasz zjeść zupę bez miksowania. Farfocle warzywne w wodzie. Pycha! Otwierasz świeże opakowanie serka mascarpone z napisem "Made in Italy" i co? I to, kurwa jego mać, że SEREK MA KOŻUSZEK Z PLEŚNI na wierzchu! Nowy serek, kupiony dwie godziny wcześniej!


Głodna, z obolałymi łapami, infekcją dróg rodnych i niezmytym od 7 rano makijażem trzaskasz miseczką o podłogę uderzając w ryk. Ewentualnie dzwonisz po pizzę. W ostateczności zjadasz kupione Konkubentowi w prezencie przeprosinowym (jeszcze niewręczone, rzecz jasna) opakowanie Ptasiego Mleczka. Koniec końców i tak czujesz się możliwie najchujowiej w świecie. Plusy? Dziś już nic nie jest w stanie Cię zaskoczyć.

środa, 7 stycznia 2015

Czy popierdoleniec wie, że jest popierdolony?

Wczoraj wróciłam z pracy z przemożnym pragnieniem rzucenia wszystkiego i wyjechania na wolontariat na koniec świata. Tak po prostu. (Nie, konkubent się nie rozmyślił, praca póki co też nie. Nawet z rodzeństwem jestem w niebywale stabilnym kontakcie.) Siedzę, siedzę (myślę i myślę). Popijam kawkę, herbatkę. Pożeram ciastka na przemian z literami. I nagle... Chrupie gdzieś w mostku niepokój. Łaskocze pragnienie zdobycia czegoś wprost proporcjonalnie niestabilnego. Wychodzę na ulicę. Nogi niosą. Nie dam rady wsiąść do autobusu. Rozniosą mnie myśli. Cisnę z buta trasę Wrzeszcz Dolny - Morena. Mróz przypieka popękane naczynka.

"Powinnaś wyjechać do Nowej Zelandii!" - słyszę spod cebulek włosów. "Co prawda nie masz oszczędności, bo wszystko pożarło czekające na odbiór mieszkanie, ale myślę, że to doskonały moment na takie zmiany." Przytakuję siostrze w głowie.

Wieczorem dzielę się pomysłem z konkubentem. Jakież jest moje zdziwienie, gdy NIE słyszę: "Czyś Ty oszalała?! I ja mam tu sam zostać z remontem na bani?! Jesteś nie-od-po-wie-dzial-na!"

Zamiast tego umiłowany mój odkłada obklejony kaszą jaglaną widelec, przełyka liść rukoli i tako oto rzecze:

"Jeśli chcesz to możemy coś takiego zrobić."

Pioruny szczęścia rozszarpują mi wnętrze. Zaraz po tym opluwam mu obiad: "SERIOOO?!"

"Pewnie, ale może najpierw, nie wiem, pojedź sobie do A. z Zachodu. (Moje przyjaciółki dzielą się na A. z Zachodu i A. ze Wschodu. Jako, że posiadają to samo imię - taka jedna wielka przyjaciółka w dwóch ciałach - konkubent rozróżnia je za pomocą geografii.) Na kilka dni. Sama. (Sama oznacza bez konkubenta.)"

Tutaj, w odpowiedzi pada moje zwątpienie w słuszność stabilności. ("Stabilizacja nie jest dla mnie. Dzieci nie są dla mnie. Śluby...") W pracę od 8-16. W ten kredyt, cośmy go wzięli. W pokonywanie codziennie tej samej drogi, widywanie tych samych twarzy...

Godzinę później napierdalając rytmicznie w klawiaturę informuję A. z Zachodu o wszystkich pomysłach zrodzonych z poniedziałku. Jako, że usposobienie mamy podobne, wyobrażam sobie, że czytając wiadomość nawet nie podniosła brwi zdziwienia.

"A może masz ochotę na wspólną podróż. Tylko we dwie? (Z plecakiem i wygodnymi butami)." - zaproponowała swoje.

15 minut później jestem już gotowa do wakacyjnego zdobywania wąskich serpentyn Albanii z moją przyjaciółką zachodnią, feministką made in Poland, co to chciała Niemca!
___________________________________

"Sławek, czy ja jestem popierdolona, że mam takie pomysły?" - zachodzę w głowę obgryzując odpryśnięty lakier z paznokcia na wskazującym palcu.

"Chyba nie - odpowiada szczerze wyglądając znad monitora - ale ja to się słabo znam na ludziach."
__________________________________


Czuję ulgę. Przemożną ulgę zrozumienia. :)