czwartek, 18 grudnia 2014

Gdybym była helti, tururu ru ruuuuu (w rytmie "Gdybym był bogaczem.")

Od kilku dni coś rytmicznie tupie mi nad głową. Ile można kotlety tłuc?! - wkurwiam się i zakładam słuchawki, żeby skupić się na lekturze "Niehalo". Jednak dzisiejszego pięknego wieczoru, zajadając tradycyjne, polskie danie obiadowe w postaci drugiego opakowania ptasiego mleczka i oczekując na longera z dostawą do domu, doznałam olśnienia!

Otóż, drodzy czytelnicy, poznajcie wstrząsającą prawdę: to nie kotlety! To Chodakowska. Ona (bo to sąsiadka) ćwiczy. Ćwi-czy! Co-dzien-nie. Chudnie. Dba o siebie. Jest fit. Jest healthy. Chodakowska, jej najlepsza przyjaciółka, trenerka całej Polski, niepokalana tłuszczem następczyni Maryji, przemawiająca w świątyni fitnessu, dietetyk, psycholog wspiera ją szepcząc z jutjuba:

"Teraz jest Twóóój czas! To Twóóój dzień! Możesz wszystko. Suuuper! Ooo tak! Czujesz to?! To Twoje mięsśnie brzucha!"

Mięśnie?! Jakie mięśnie? Podnoszę koszulkę, przyglądam się badawczo dwóm lamówkom skóry nad i pod pępkiem. Kto wie, może gdzieś pod żebrami ukryły się i mięśnie?! Nie pamiętam czy z serii "Było sobie..." wyszło coś o "Były sobie mięśnie". Być może były.

Ogarnia mnie gorzki posmak zazdrości. To delikatne ukłucie gdzieś na wysokości żołądka. A może to po prost wzdęcia po tym mleczku? W każdym razie poczułam się do odpowiedzialności za stan swojej kondycji. Zapragnęłam rywalizacji. Sąsiadka systematyczna, zawzięta, skrupulana. A ja kolejny raz nie poszłam na angielski...

A jak kiedyś zejdzie piętro niżej, niby pożyczyć mąkę? A jak otworzy jej Sławek - mój osobisty konkubent?! Wówczas jego oczom ukaże się spocona fit laska w termoaktywnym, obcisłym  wdzianku podkreślającym stojące sutki. Bez centymetra cellulitu, jędrna, gładka, zdrowa. Konkubent od razu pozna, że to lepsza samica do rozrodu: wstaje o 6 rano (info pewne, bo tak się składa, że od poniedziałku do piątku słyszę jak bierze prysznic i spuszcza wodę po porannym wypróżnianiu. Domyślam się, że robi superhealthy, luźnego, zielonego jak ten bukiet warzyw, co je wpierdala kilka razy dziennie, stolca.), na śniadanie zapewne blenduje sobie szpinak, pietruszkę, avocado i tofu. Wszystko popija yerbą, bo kawa przecież niezdrowa! Lekka tudzież rześka niczym ciepły letni deszcz sunie dziesięć centymetrów ponad chodnikiem do pracy. (Podczas, gdy ja - głodna, niewysikana, z ciężkim oddechem kłapoczę najbrzydszymi butami prosto z Australii na pokazujący mi dupę autobus) O Panie!!! Czuję jak grunt osuwa mi się pod nogami (no dobra, panele).

(Retardacja: wszystko dzieje się w slow motion.) Heroicznie zrzucam z siebie ptasie mleczka, które rozbryzgują się po pokoju niczym stary fajerwerk. "Niehalo" rozpada się na dwieście dwadzieścia części pierwszych. Zrywam koc z kanapy. Wrzucam na dupę spodenki. Idę po adidasy, tak się składa, że nawet mam! Prężę się w gotowości bycia fit! (W głowie słyszę Chylińską "Teraz! Teraz! Teraz!") Odpalam Maryję Chodakowską. Play!

Oooooooh! Waaaaait!

Przecież w moim życiu istnieją tylko dwie sytuacje, podczas których dokonuję intensywnego wysiłku fizycznego! Pierwsza ma prawo bytu poza owulacją (if you know what I mean). Druga na suto zakrapianej imprezie - zgodnie z zasadą, że podczas ćwiczeń (nie od dziś wiadomo, że taniec to sport!) należy uzupełniać płyny. A jeśli do tego wszystkiego (przy drugiej, rzecz jasna sytuacji) gdzieś obok giba się Maciej, to pewnym jest, że dostaniemy w mordę od paniusi co to przyszła do klubu postać i powyglądać, a nie odpierdalać danse macabre w stylu dowolnym.

***

A Ty, czy dokonałaś już wyzwania niebycia fit?


PS Chodakowska: Jak się nazywa nadmiar energii po porannym treningu? Ja: Pizza?

Z igły widły. (Tytuł iście krawiecki)!

Jako, że przy ostatnim badaniu cycków ultrasonografem pani doktor znalazła coś niepokojącego (nie, nie było to odkrycie, że jednak posiadam coś więcej niż sutki) dostałam skierowanie na szczegółowe badania. Zanim jednak wypisała karteluszkę spytała patrząc głęboko w moje oczy:

"Czy ma Pani w domu jakieś koty?"

Ło kurewa. Robi się gorąco - przemyka mi przez głowę - za chwilę dowiem się, że Stefa i Stefek to główni wrogowie moich piersi. Szpiedzy, którzy zostali zesłani na ziemię w celu systematycznego podtruwania mnie. Nie umiem kłamać z zaskoku, więc przyznaję się do winy.

"Tak myślałam. Wszystko jasne. Ma Pani toksoplazmozę. Proszę zbadać krew."

Wczoraj miałam tylko okres, dziś dorzucili mi w gratisie chorobę z fajną, profesjonalnie brzmiącą nazwą. Zawsze musisz silić się, Kłosińska na oryginalność - mówię do siebie. Ludzie chorują na jakieś normalne wirusy, zakażenia. Grypy żołądkowe, przeziębienia, anginy. A Ty od razu z grubej rury - toksoplazmoza. Cała Ty! Nigdy nie lubiłaś się rozdrabniać.

***

Odbieram wyniki badań. Strzałki skierowane do góry przy liczbach wyrażonych w setkach sugerują, że coś jednak jest nie tak. Wystukuję w wyszukiwarce nazwę badania. Przeciwciała. Immunoglobiny G. Poważna sprawa. Długie nazwy i wysokie liczby. Wyskakuje forum medyczne. Rzucam się na lekturę.

"IgG powyżej normy może świadczyć o białaczce, AIDS, chorobie wątroby a także alergiach pokarmowych, np. celiakii."

Ojapierdziu! Zamykam z trzaskiem ekran laptopa. A kysz, a kysz! Co to za pierdoły mi tu wypisują! Miała być toksoplazmoza, a nie jakieś białaczki, ejce i inne sposoby wyznaczające skróconą drogę do trumny. Dzwonię do lekarza. Niech mi ktoś powie o co tu chodzi! Bez rzucenia kasy na stół trzeba czekać pięć dni. Świetnie - do tego czasu to sama się zdiagnozuję za pomocą twojezdrowie.pl, twojlekarz.pl, diagnozaonline.pl, internetowydoktor.pl.

Coby się w myślach nie zagłębiać wyciągam maszynę. Machnę sukienkę. Albo dwie.

***

"Do lekarza idę dopiero w środę. No jak to po co? Żeby te wyniki sprawdził! Ale już sprawdzałam se na necie to strach czytać. Chyba lepiej żebyś nie wiedziała. No piszą, że te przeciwciała są podwyższone jak ma się AIDS, białaczkę, zapalenie wątroby, jak jest się bezglutenowcem. Wiesz, to ta choroba, co Anka ją miała. Ale co Ty ryczysz?! Jezus Maria! Przecież nie mówiłam, że białaczka! tylko Ci wymieniłam, bo pytałaś co mówi Internet! Co Ty się tak uczepiłaś tej białaczki! Że AIDS mam to się nie martwisz?!

(Przez kilka minut matka moja wyje do słuchawki. Padają argumenty iście medyczne, przeplatane smarkaniem, połykaniem łez i spazmami histerii: "Jaka białaczka?! Czy Ty wiesz CO TO JEST białaczka?! Co to znaczy białaczka!? No nie... Nie! Białaczka?! Ale Ty nie możesz mieć białaczki! (uwaga, nadciąga silny argument potwierdzający matczyną, szeroką wiedzę medyczną) Nie możesz mieć, bo jak byłaś mała to na wszystko byłaś szczepiona. Na dur, na żółtaczkę, wirusy wątroby. To skąd ta białaczka?!)

Nie ma sensu przywoływać całości rozmowy. Powiedziałam raz białaczka. Niefortunnie. Nie dało się już później wytłumaczyć, że tak se tylko rzuciłam.

Mówię jej: odczep się lepiej od tej białaczki. I tylko nie dzwoń zaraz do całej rodziny, bo wyjdę na wariatkę!

Kilkadziesiąt minut później...

***
"No, halo?" - odbieram telefon od siostry. - "A jak mam się czuć?! Normalnie, kręgosłup mnie trochę napierdala, bo siedzę od kilku godzin przy maszynie. A co Cię wzięło na takie pytania?"

Głos po drugiej stronie łamie się. "Nooo booo mama po-po-wiedziała, że Ty masz (tutaj tempo wypowiedzi wzrasta) podejrzenie białaczki!!!"

czwartek, 4 grudnia 2014

Takie tam "w tygodniu".

Tydzień.

40 h spędzonych w pracy. 17 na kursie szycia. 3 angielskiego. Kilka z Karpowiczem. Dwie z Hertą Muller. Jedna przy łuskaniu fasoli z Myśliwskim. Parę minut przed snem na łypnięcie okiem Fargo. 35 h nocy. Dwa zabiegi pobierania krwi. I dwa po nich siniaki. Jedna toksoplazmoza. Dwa powiększone węzły. Dwie zbadane piersi. Dysplazja jednego sutka. Jedna nadżerka. Dwa wymazy. Troje specjalistów. Każdy z takim samym wyjebaniem. Kilka przyłożeń karty do paypassa. Teraz pielęgniarki zamiast wykonywać zabiegi, realizują płatności. Jedna wizyta w aptece. Po niej niezliczone godziny spędzone w łazience. Jedna na budowie. Trzy w Urzędzie. Dwie sukienki dresowe. Takiż sam kardigan. Tymi kłosińskimi rencami uszyte. Jedna Magda. Dwie nogi. I jeden kręgosłup by to wszystko unieść. Jedna głowa by ogarnąć.

Można sunąć dalej.

Trudne decyzje o potomstwie.

Konkubent wspomniał coś godzeniu dziecka z karierą zawodową. W odpowiedzi na jego stwierdzenie "Kurczę, mając dziecko chciałbym jednak wstawać trochę później niż o 7 rano." przedstawiłam taką oto, ciupkę może pesymistyczną wizję wolnego czasu na sen (wynikającą z dwanastu miesięcy opieki nad nowo narodzonym bratankiem. Miałam wtedy 18 lat, niedopasowaną fryzurę, krzywe zęby, maturę i wzdychanie do równie nieatrakcyjnego byłego - wtedy wydawał mi się chodzącym blond bogiem - na głowie).

"To nie jest tak, że nie dosypiasz gdy masz niemowlę w domu. Ty w ogóle nie śpisz!" - rozpoczynam monolog specjalistki od dzieci - "Zapominasz, że coś takiego jak sen w ogóle istniało!

ONO budzi się co dwie godziny drąc japę, bo się zesrało/zaszczało, bo jest głodne, bo się wyspało, bo mu nudno. Najczęściej jednak zwyczajnie po to, żeby zatruć Ci życie. Teoretycznie śpisz te dwie godziny. Praktycznie - budzisz się na każde kwilenie: sprawdzasz, czy nie zasnęło z paszczą w materacu, czy nie zadusiło się własnym językiem. Co jakiś czas podkładasz palec pod nos, bo jakoś tak  nie widać, czy oddycha. Śpisz jak pies - ciągle w trybie czuwania. Nawet jeśli TO śpi w najlepsze, podnosisz rytmicznie tułów i nasłuchujesz czy wszystko z nim w porządku. Przed snopodobną czynnością, po ogarnięciu zabawek i syfu w mieszkaniu, wstawiasz pranie, gotujesz obiad, karmisz koty. Możliwe, że tego dnia przypomnisz sobie, że własnie minęły trzy doby od ostatniego umycia włosów. Wybija 22 (a pamiętaj, że Twój dzień rozpoczyna się o 5 rano). Ciągle nadajesz na najwyższych obrotach. Idziesz jeszcze przygotować składniki na mleko, żeby w środku nocy (24:00, 2:00) robić to po omacku, w półśnie.

Za dnia wcale nie jest lepiej. Codziennie sprawiasz TEMU kąpiele. Gile i wydzieliny wyciągasz specjalną gruchą, której sprawnej i zręcznej obsługi, rzecz jasna trzeba się wyuczyć. Dziecko wyje przy tym jak opętane. Zasypujesz dupsko talkiem. Smarujesz oliwką, kremami przeciwodparzeniowymi, maściami, bógwieczymjeszcze.

Poza tym cały czas musisz pamiętać o odpowiednio wysokiej temperaturze w chałupie. Nie ma mowy o wyłączeniu kaloryfera i posiedzeniu w rześkim chłodku. Wyciągasz te kilka kilogramów z wanny ze stoperem w dłoni. Byle szybciej, bo zimno mu nie sprzyja. Wycierasz. Suszysz. Schnell! Schnell! Byle tylko nie przyczłapała się do TEGO jakaś wirusowo-bakteryjna sprawa. Jakieś zapalenie płuc, katar, kaszel. Spektrum wyboru jest nieograniczone.

Ono wciąż wyje. Wysokość wydobywającego się z niego dźwięku z pewnością zostałaby przez ekspertów uznana za trwale uszkadzającą słuch. Zakładasz pampersa. Ściskasz dzieciaka klejącymi paskami niczym baleron przed pieczeniem. Aż bebechy wyjdą na wierzch. Nie jest to jednak tak łatwe i przyjemne jak pokazują reklamy z raczkującymi na mięciutkim dywanie bobasami.

Jeśli założysz zbyt luźno to osra się po szyję albo zaleje szczynami przestrzeń na odległość kilku metrów. Szczochy nie są, co prawda, tak tragiczne jak Stefki czy Stefana (naszych kotów), ale mocz to mocz. Nic przyjemnego. W każdym razie, za mocno też nie możesz go ścisnąć tym pampersem. W skrajnych przypadkach sprawisz, że poddusi się przez godzinę, może dwie. Zależnie od tego, jak dawno spożyło ostatni posiłek.

Nie mówiąc już o czyszczeniu wspomnianej dupy przy zmianie pieluchy. Po pierwszym miesiącu wycierania ubabranych pośladków zapach nawilżanych chusteczek przywołuje tylko i wyłącznie wspomnienie osranej dupy Twojego dziecka. Ja tak mam do dziś. Dziecko moje nie było. Ale trauma jak najbardziej. Nie wiem jak laski mogą nosić je w torebkach i używać w ciągu dnia do oczyszczania rąk. Dla mnie chusteczka nawilżana dla dzieci równa się gówno Sebastiana.

Następnie ubieranie. Wyobraź sobie ubieranie bezwładnego mikroskopijnej wielkości. Kilkucentymetrowe skarpetki, rajstopki, majteczki z dziurami, których prawie nie widać. A wszystko to przy akompaniamencie wierzgających na wszystkie strony kończyn. Złapać mocno nie możesz, bo połamiesz. Bez zdecydowanych ruchów nic nie wskórasz. A musisz mieć jeszcze na uwadze fakt, że TO łatwo się wyziębia. (...)"

Konkubent przerywa:

"Możesz być pewna, że dzieci mieć nie będziesz."

Oddycham z ulgą.