Od kilku dni coś rytmicznie tupie mi nad głową. Ile można kotlety
tłuc?! - wkurwiam się i zakładam słuchawki, żeby skupić się na lekturze
"Niehalo". Jednak dzisiejszego pięknego wieczoru, zajadając tradycyjne,
polskie danie obiadowe w postaci drugiego opakowania ptasiego mleczka i
oczekując na longera z dostawą do domu, doznałam olśnienia!
Otóż, drodzy czytelnicy, poznajcie
wstrząsającą prawdę: to nie kotlety! To Chodakowska. Ona (bo to sąsiadka)
ćwiczy. Ćwi-czy! Co-dzien-nie. Chudnie. Dba o siebie. Jest fit. Jest healthy.
Chodakowska, jej najlepsza przyjaciółka, trenerka całej Polski, niepokalana
tłuszczem następczyni Maryji, przemawiająca w świątyni fitnessu, dietetyk,
psycholog wspiera ją szepcząc z jutjuba:
"Teraz jest Twóóój czas! To Twóóój
dzień! Możesz wszystko. Suuuper! Ooo tak! Czujesz to?! To Twoje mięsśnie
brzucha!"
Mięśnie?! Jakie mięśnie? Podnoszę
koszulkę, przyglądam się badawczo dwóm lamówkom skóry nad i pod pępkiem. Kto
wie, może gdzieś pod żebrami ukryły się i mięśnie?! Nie pamiętam czy z serii
"Było sobie..." wyszło coś o "Były sobie mięśnie". Być może
były.
Ogarnia mnie gorzki posmak zazdrości. To
delikatne ukłucie gdzieś na wysokości żołądka. A może to po prost wzdęcia po
tym mleczku? W każdym razie poczułam się do odpowiedzialności za stan swojej
kondycji. Zapragnęłam rywalizacji. Sąsiadka systematyczna, zawzięta, skrupulana.
A ja kolejny raz nie poszłam na angielski...
A jak kiedyś zejdzie piętro niżej, niby
pożyczyć mąkę? A jak otworzy jej Sławek - mój osobisty konkubent?! Wówczas jego
oczom ukaże się spocona fit laska w termoaktywnym, obcisłym wdzianku
podkreślającym stojące sutki. Bez centymetra cellulitu, jędrna, gładka, zdrowa.
Konkubent od razu pozna, że to lepsza samica do rozrodu: wstaje o 6 rano (info
pewne, bo tak się składa, że od poniedziałku do piątku słyszę jak bierze
prysznic i spuszcza wodę po porannym wypróżnianiu. Domyślam się, że robi
superhealthy, luźnego, zielonego jak ten bukiet warzyw, co je wpierdala kilka
razy dziennie, stolca.), na śniadanie zapewne blenduje sobie szpinak,
pietruszkę, avocado i tofu. Wszystko popija yerbą, bo kawa przecież niezdrowa!
Lekka tudzież rześka niczym ciepły letni deszcz sunie dziesięć centymetrów
ponad chodnikiem do pracy. (Podczas, gdy ja - głodna, niewysikana, z ciężkim
oddechem kłapoczę najbrzydszymi butami prosto z Australii na pokazujący mi dupę
autobus) O Panie!!! Czuję jak grunt osuwa mi się pod nogami (no dobra, panele).
(Retardacja: wszystko dzieje się w slow
motion.) Heroicznie zrzucam z siebie ptasie mleczka, które rozbryzgują się po
pokoju niczym stary fajerwerk. "Niehalo" rozpada się na dwieście
dwadzieścia części pierwszych. Zrywam koc z kanapy. Wrzucam na dupę spodenki.
Idę po adidasy, tak się składa, że nawet mam! Prężę się w gotowości bycia fit!
(W głowie słyszę Chylińską "Teraz! Teraz! Teraz!") Odpalam Maryję
Chodakowską. Play!
Oooooooh! Waaaaait!
Przecież w moim życiu istnieją tylko dwie
sytuacje, podczas których dokonuję intensywnego wysiłku fizycznego! Pierwsza ma
prawo bytu poza owulacją (if you know what I mean). Druga na suto zakrapianej
imprezie - zgodnie z zasadą, że podczas ćwiczeń (nie od dziś wiadomo, że taniec
to sport!) należy uzupełniać płyny. A jeśli do tego wszystkiego (przy drugiej,
rzecz jasna sytuacji) gdzieś obok giba się Maciej, to pewnym jest, że
dostaniemy w mordę od paniusi co to przyszła do klubu postać i powyglądać, a
nie odpierdalać danse macabre w stylu dowolnym.
***
A Ty, czy dokonałaś już wyzwania niebycia
fit?
PS Chodakowska:
Jak się nazywa nadmiar energii po porannym treningu? Ja: Pizza?