Nie ważne, czy to dzień, czy noc - boję się otwierać drzwi, gdy słyszę dzwonek. It’s official!
Bezpośredni dzwonek do drzwi zawsze mnie stresuje. Wiem, że kryje się za nim ktoś, kogo będę musiała rozczarować, a kto z kolei mnie pozostawi stojącą w przedpokoju z brzęczącym w głowie poczuciem winy. Do drzwi, w sposób niezapowiedziany, dzwonią zawsze Ci, którzy potrzebują jakiejś pomocy, a ja zwyczajnie, po lewackim chamsku, tej pomocy odmawiam. Odmawiam, bo uczę się asertywności. Z odebraniem domofonu nie mam problemu - nie muszę wówczas konfrontować swojego domowego, wyrwanego na przykład z lektury Herty Muller wizerunku, z kimś, kto znajduje się po drugiej stronie.
Emergency call #1 przypada na środowe popołudnia. Tydzień, w tydzień. Około 15. W okresie przedwielkanocnym zapewne częściej.
Otwieram w gustownym dresie i poplamionym tiszercie (uprzedzając późniejsze pytania: podczas otwierania drzwi obcym, w kwestii aparycji podmiotu mówiącego nic się nie zmienia, jest to stylizacja zapewniająca uznanie doświadczonego kloszarda). Przez uchyloną szparę i pręty poręczy jawi mi się kilka tekturowych palet z jajkami, poustawianych na schodkach klatki (jakby nie było, też schodowej) jedna na drugiej, niczym rozgrywka jengi. Przed nimi, nerwowymi ruchami poruszają się w przód i tył ciemne, workowate spodnie. Podnoszę wzrok. Staję twarzą w twarz z jasną cerą, której najwyraźniejszy punktem jest zaczerwieniony czubek nosa. Całość okala zbyt ciemna, polarowa czapka.
„Jajka, 60 groszy za sztukę, wiejskie, świeże.” – różowe wargi drgają beznamiętnie. Cieszę się, że nie mam zwyczajowego, wykonanego za drogimi kosmetykami makijażu. Stoję ze swoim, również czerwonym, bijącym po oczach nosem, któremu wtórują policzki, broda, nos oraz symetrycznie -miejsca wokół brwi. Przypomina mi się jak wujek – światowiec – ironista nabijał się z mojej dziecięcej wówczas cery mówiąc, że wyglądam jak typowa chłopka. Dzięki mojej chłopskiej, naczynkowej cerze Pani od jajek nie zyskuje kolejnej okazji do rzucenia we mnie drwiącym spojrzeniem, a ja nie zostaję z poczuciem winy, że nie kupiłam towaru od spracowanych rąk. Rzucam tylko wymijające „Mam mamę na wsi. Od niej przywożę jajka.”
Zatrzaskuję drzwi i przytulam się do nich plecami, wcześniej jednak przekręcam zamek dwa razy. Koty, zwabione nadzieją na gościa, siadają naprzeciwko i oskarżycielskim wzrokiem wyrzucają mi kłamstwo. Jajka od mamy dawno poszły w niepamięć. Zaraz po tym, gdy wyrzuciłam do kosza wszystkie jej ( i przepiórek) wytwory, bo pływały na wierzchu garnka. Jak się później okazało, pływały, bo były zbyt lekkie, a nie, jak to bywa w przypadku kurzych, zepsute.
Słyszę jak Jajkarka zbiera towar szurając nim miarowo po podłodze. Schodzi. W ostatniej chwili otwieram drzwi i krzyczę jak dziecko, które do końca miało nadzieję, że ktoś mądrzejszy podejmie za nie decyzję. Czyli krzyczę jak ta nieasertywna pizda (choć wcale tego określenia nie używam ze względów światopoglądowych, tej pizdy znaczy się): „Wezmę! Wie Pani co? Wezmę! Ale dziesięć tylko – ściszam ton – więcej nie zjemy…”
Emergency call #2 to świecący czernią mundurka kominiarz, który usilnie próbuje wcisnąć mi kalendarz w cenie cołaska. Stoi z wielkim brzuchem, na którym opięte guziki zdają się grozić wystrzałem niczym dojrzewający na patelni popkorn. Stoi, i niezwyczajny odmowy szczerzy zęby w uśmiechu. Odmawiam, mam ochotę dorzucić jeszcze „Spie#dalaj Pan!”, ale zachowuję umiar i zamykam drzwi. Nie ma mowy o wyrzutach sumienia. Nie tym razem. Nie tym razem, bo TYM RAZEM robię dochodzenie.
Co robi kominiarz w bloku z centralnym ogrzewaniem?! Kogo chce zrobić w balona?! POLONISTKĘ o zapleczu informatycznowszechwiedzącym pod telefonem?! „Ha! myślę triumfalnie – trafiła kosa na kamień.”
Niepewna jednak swego odkrycia (kto wie, może gdzieś w czeluściach bloku znajdują się jakieś kominy) wystukuję numer Sławka. Jak się okazuje (ku mojej wielkiej radości) OGRZEWANIE CENTRALE NIE MA KOMINÓW! Ma wywietrzniki! To z jakiej racji bezczelny pan w stroju kominiarza wciska mi tekturową, słabo oprawioną graficznie karteluszkę, nazywając ją mimochodem kalendarzem i jeszcze oczekuje za to pieniędzy?! Następnym razem (a to już niedługo, bo nadchodzi styczeń, nowy rok, nowy kalendarz) będę przygotowana! Spytam które to kominy przetyka w tym bloku!
Emergency call #3 to styczniowi chłopcy w ministranckich pelerynkach, najmniej groźni. Zadają jedno pytanie twierdzące „Kolęda!” Trochę przestraszeni, czasem znudzeni – w zależności od wieku. Im młodszy, tym bardziej zatrwożony. W przeważającej większości po moim „Tu mieszkają ateiści!” (zakładam wtedy maskę czarownicy i siadam na miotłę), grzecznie odpowiadają nieme „Ahaaaaa” i potrząsając grzywką, sperdzielają z klatki w mgnieniu oka. Czasem w popłochu ucieczki gubią szkaplerz, czy inny medalik lub różaniec. Zbieram je wówczas i przybijam do drzwi ku przestrodze przyszłym pokoleniom. Aż dziwne, że nadal dzwonią.
A tak na serio, to jestem mile zaskoczona tym, że rzucają obojętne „OKEJ!”, zapisują sobie coś w notatniku i życzą miłego dnia.
Emergency call #4 (i to on skłonił mnie do napisania tego posta, bo jestem świeżo po wizycie – powinnam być na angielskim, ale jakby to powiedział mój lektor – Martin – złapała mnie dajerija i zamknęła, niczym księżniczkę, w łazience). Wolontariusz WWF. Już sama nazwa organizacji, brzmi jak ćwiczenie logopedyczne (spróbuj szybko wymówić WWF. Ale nie wu wu ef, tylko wy wy fy!).
Klaun w bodajże zielonej koszulce z pandą, takąż samą smyczą oraz identyfikatorem, drze się na mnie od progu: „Dzieeeeeń dooobry! (Tu Bill Cosby Show – dopowiadam w myślach) Proszę się nie bać! Nieeeee zbieeeraeeem pienięęęędzy!”
„OK, to co Pan zbiera?” – pytam udając zaciekawienie.
„Już Pani mówię! Czy kojarzy Pani nasze logo?” – wskazuje palcem na pandę swojej klatki piersiowej. Nie jest to dla mnie satysfakcjonująca odpowiedź, cóż, najwyraźniej ma problem ze słuchaniem ze zrozumieniem.
„Bardzo możliwe – odpowiadam – proszę do sedna.” Udaję obojętną ironistkę, sfrustrowaną kurę domową, która wszędzie, gdzie się pojawi ma jakieś wąty (wąt – rzeczownik zwany w środowiskach patologicznych miejskich, takich jak moja głowa, problemem)
„Hahaha!” – wybucha klaun z pandą (rozbawiłam gościa swoim tonem, taka ze mnie śmieszka, heheszka) – „Tak, tak. Już Pani mówię! Czy słyszała Pani o sytuacji rysi w Polsce? Że kopulują siostra z bratem?! Że rysiują sobie niezgodnie z przykazaniem i przez to rodzą wadliwe genetycznie potomstwo?! Czy chce Pani im pomóc, żeby mogły rysiować jak Bóg przykazał!? Oczywiście, że Pani chce…” - Tu urywam.
„Nie, nie chcę. – wyciskam przez zęby – Jestem za wolnością seksualną. Dobranoc.” Zamykam drzwi i słyszę jak człowiek z logopedii męczy leciwą sąsiadkę: „Dzieeeeń Doooobryyyyyy! Jestem z organizacji WWF! (…)”
Nie wątpię, że organizacja robi świetną robotę, za pomaganiem zwierząt zawsze ustawię się w kolejce. Ale wysyłać po domach błazna, który szczerzy za przeproszeniem, mordę oraz nie potrafi krótko/zwięźle wytłumaczyć mi gdzie tę kasę przelać, żeby rysie kopulowały z rysiami, rysiowały z rysiami z innych rejonów Polski!?
Uważajcie komu otwieracie drzwi! Bo jak nie gównopodobna zupa zapijaczonego sąsiada podczas remontu, to jajka wiejskie albo rysiujące rysie z pandą.