czwartek, 18 grudnia 2014

Gdybym była helti, tururu ru ruuuuu (w rytmie "Gdybym był bogaczem.")

Od kilku dni coś rytmicznie tupie mi nad głową. Ile można kotlety tłuc?! - wkurwiam się i zakładam słuchawki, żeby skupić się na lekturze "Niehalo". Jednak dzisiejszego pięknego wieczoru, zajadając tradycyjne, polskie danie obiadowe w postaci drugiego opakowania ptasiego mleczka i oczekując na longera z dostawą do domu, doznałam olśnienia!

Otóż, drodzy czytelnicy, poznajcie wstrząsającą prawdę: to nie kotlety! To Chodakowska. Ona (bo to sąsiadka) ćwiczy. Ćwi-czy! Co-dzien-nie. Chudnie. Dba o siebie. Jest fit. Jest healthy. Chodakowska, jej najlepsza przyjaciółka, trenerka całej Polski, niepokalana tłuszczem następczyni Maryji, przemawiająca w świątyni fitnessu, dietetyk, psycholog wspiera ją szepcząc z jutjuba:

"Teraz jest Twóóój czas! To Twóóój dzień! Możesz wszystko. Suuuper! Ooo tak! Czujesz to?! To Twoje mięsśnie brzucha!"

Mięśnie?! Jakie mięśnie? Podnoszę koszulkę, przyglądam się badawczo dwóm lamówkom skóry nad i pod pępkiem. Kto wie, może gdzieś pod żebrami ukryły się i mięśnie?! Nie pamiętam czy z serii "Było sobie..." wyszło coś o "Były sobie mięśnie". Być może były.

Ogarnia mnie gorzki posmak zazdrości. To delikatne ukłucie gdzieś na wysokości żołądka. A może to po prost wzdęcia po tym mleczku? W każdym razie poczułam się do odpowiedzialności za stan swojej kondycji. Zapragnęłam rywalizacji. Sąsiadka systematyczna, zawzięta, skrupulana. A ja kolejny raz nie poszłam na angielski...

A jak kiedyś zejdzie piętro niżej, niby pożyczyć mąkę? A jak otworzy jej Sławek - mój osobisty konkubent?! Wówczas jego oczom ukaże się spocona fit laska w termoaktywnym, obcisłym  wdzianku podkreślającym stojące sutki. Bez centymetra cellulitu, jędrna, gładka, zdrowa. Konkubent od razu pozna, że to lepsza samica do rozrodu: wstaje o 6 rano (info pewne, bo tak się składa, że od poniedziałku do piątku słyszę jak bierze prysznic i spuszcza wodę po porannym wypróżnianiu. Domyślam się, że robi superhealthy, luźnego, zielonego jak ten bukiet warzyw, co je wpierdala kilka razy dziennie, stolca.), na śniadanie zapewne blenduje sobie szpinak, pietruszkę, avocado i tofu. Wszystko popija yerbą, bo kawa przecież niezdrowa! Lekka tudzież rześka niczym ciepły letni deszcz sunie dziesięć centymetrów ponad chodnikiem do pracy. (Podczas, gdy ja - głodna, niewysikana, z ciężkim oddechem kłapoczę najbrzydszymi butami prosto z Australii na pokazujący mi dupę autobus) O Panie!!! Czuję jak grunt osuwa mi się pod nogami (no dobra, panele).

(Retardacja: wszystko dzieje się w slow motion.) Heroicznie zrzucam z siebie ptasie mleczka, które rozbryzgują się po pokoju niczym stary fajerwerk. "Niehalo" rozpada się na dwieście dwadzieścia części pierwszych. Zrywam koc z kanapy. Wrzucam na dupę spodenki. Idę po adidasy, tak się składa, że nawet mam! Prężę się w gotowości bycia fit! (W głowie słyszę Chylińską "Teraz! Teraz! Teraz!") Odpalam Maryję Chodakowską. Play!

Oooooooh! Waaaaait!

Przecież w moim życiu istnieją tylko dwie sytuacje, podczas których dokonuję intensywnego wysiłku fizycznego! Pierwsza ma prawo bytu poza owulacją (if you know what I mean). Druga na suto zakrapianej imprezie - zgodnie z zasadą, że podczas ćwiczeń (nie od dziś wiadomo, że taniec to sport!) należy uzupełniać płyny. A jeśli do tego wszystkiego (przy drugiej, rzecz jasna sytuacji) gdzieś obok giba się Maciej, to pewnym jest, że dostaniemy w mordę od paniusi co to przyszła do klubu postać i powyglądać, a nie odpierdalać danse macabre w stylu dowolnym.

***

A Ty, czy dokonałaś już wyzwania niebycia fit?


PS Chodakowska: Jak się nazywa nadmiar energii po porannym treningu? Ja: Pizza?

Z igły widły. (Tytuł iście krawiecki)!

Jako, że przy ostatnim badaniu cycków ultrasonografem pani doktor znalazła coś niepokojącego (nie, nie było to odkrycie, że jednak posiadam coś więcej niż sutki) dostałam skierowanie na szczegółowe badania. Zanim jednak wypisała karteluszkę spytała patrząc głęboko w moje oczy:

"Czy ma Pani w domu jakieś koty?"

Ło kurewa. Robi się gorąco - przemyka mi przez głowę - za chwilę dowiem się, że Stefa i Stefek to główni wrogowie moich piersi. Szpiedzy, którzy zostali zesłani na ziemię w celu systematycznego podtruwania mnie. Nie umiem kłamać z zaskoku, więc przyznaję się do winy.

"Tak myślałam. Wszystko jasne. Ma Pani toksoplazmozę. Proszę zbadać krew."

Wczoraj miałam tylko okres, dziś dorzucili mi w gratisie chorobę z fajną, profesjonalnie brzmiącą nazwą. Zawsze musisz silić się, Kłosińska na oryginalność - mówię do siebie. Ludzie chorują na jakieś normalne wirusy, zakażenia. Grypy żołądkowe, przeziębienia, anginy. A Ty od razu z grubej rury - toksoplazmoza. Cała Ty! Nigdy nie lubiłaś się rozdrabniać.

***

Odbieram wyniki badań. Strzałki skierowane do góry przy liczbach wyrażonych w setkach sugerują, że coś jednak jest nie tak. Wystukuję w wyszukiwarce nazwę badania. Przeciwciała. Immunoglobiny G. Poważna sprawa. Długie nazwy i wysokie liczby. Wyskakuje forum medyczne. Rzucam się na lekturę.

"IgG powyżej normy może świadczyć o białaczce, AIDS, chorobie wątroby a także alergiach pokarmowych, np. celiakii."

Ojapierdziu! Zamykam z trzaskiem ekran laptopa. A kysz, a kysz! Co to za pierdoły mi tu wypisują! Miała być toksoplazmoza, a nie jakieś białaczki, ejce i inne sposoby wyznaczające skróconą drogę do trumny. Dzwonię do lekarza. Niech mi ktoś powie o co tu chodzi! Bez rzucenia kasy na stół trzeba czekać pięć dni. Świetnie - do tego czasu to sama się zdiagnozuję za pomocą twojezdrowie.pl, twojlekarz.pl, diagnozaonline.pl, internetowydoktor.pl.

Coby się w myślach nie zagłębiać wyciągam maszynę. Machnę sukienkę. Albo dwie.

***

"Do lekarza idę dopiero w środę. No jak to po co? Żeby te wyniki sprawdził! Ale już sprawdzałam se na necie to strach czytać. Chyba lepiej żebyś nie wiedziała. No piszą, że te przeciwciała są podwyższone jak ma się AIDS, białaczkę, zapalenie wątroby, jak jest się bezglutenowcem. Wiesz, to ta choroba, co Anka ją miała. Ale co Ty ryczysz?! Jezus Maria! Przecież nie mówiłam, że białaczka! tylko Ci wymieniłam, bo pytałaś co mówi Internet! Co Ty się tak uczepiłaś tej białaczki! Że AIDS mam to się nie martwisz?!

(Przez kilka minut matka moja wyje do słuchawki. Padają argumenty iście medyczne, przeplatane smarkaniem, połykaniem łez i spazmami histerii: "Jaka białaczka?! Czy Ty wiesz CO TO JEST białaczka?! Co to znaczy białaczka!? No nie... Nie! Białaczka?! Ale Ty nie możesz mieć białaczki! (uwaga, nadciąga silny argument potwierdzający matczyną, szeroką wiedzę medyczną) Nie możesz mieć, bo jak byłaś mała to na wszystko byłaś szczepiona. Na dur, na żółtaczkę, wirusy wątroby. To skąd ta białaczka?!)

Nie ma sensu przywoływać całości rozmowy. Powiedziałam raz białaczka. Niefortunnie. Nie dało się już później wytłumaczyć, że tak se tylko rzuciłam.

Mówię jej: odczep się lepiej od tej białaczki. I tylko nie dzwoń zaraz do całej rodziny, bo wyjdę na wariatkę!

Kilkadziesiąt minut później...

***
"No, halo?" - odbieram telefon od siostry. - "A jak mam się czuć?! Normalnie, kręgosłup mnie trochę napierdala, bo siedzę od kilku godzin przy maszynie. A co Cię wzięło na takie pytania?"

Głos po drugiej stronie łamie się. "Nooo booo mama po-po-wiedziała, że Ty masz (tutaj tempo wypowiedzi wzrasta) podejrzenie białaczki!!!"

czwartek, 4 grudnia 2014

Takie tam "w tygodniu".

Tydzień.

40 h spędzonych w pracy. 17 na kursie szycia. 3 angielskiego. Kilka z Karpowiczem. Dwie z Hertą Muller. Jedna przy łuskaniu fasoli z Myśliwskim. Parę minut przed snem na łypnięcie okiem Fargo. 35 h nocy. Dwa zabiegi pobierania krwi. I dwa po nich siniaki. Jedna toksoplazmoza. Dwa powiększone węzły. Dwie zbadane piersi. Dysplazja jednego sutka. Jedna nadżerka. Dwa wymazy. Troje specjalistów. Każdy z takim samym wyjebaniem. Kilka przyłożeń karty do paypassa. Teraz pielęgniarki zamiast wykonywać zabiegi, realizują płatności. Jedna wizyta w aptece. Po niej niezliczone godziny spędzone w łazience. Jedna na budowie. Trzy w Urzędzie. Dwie sukienki dresowe. Takiż sam kardigan. Tymi kłosińskimi rencami uszyte. Jedna Magda. Dwie nogi. I jeden kręgosłup by to wszystko unieść. Jedna głowa by ogarnąć.

Można sunąć dalej.

Trudne decyzje o potomstwie.

Konkubent wspomniał coś godzeniu dziecka z karierą zawodową. W odpowiedzi na jego stwierdzenie "Kurczę, mając dziecko chciałbym jednak wstawać trochę później niż o 7 rano." przedstawiłam taką oto, ciupkę może pesymistyczną wizję wolnego czasu na sen (wynikającą z dwanastu miesięcy opieki nad nowo narodzonym bratankiem. Miałam wtedy 18 lat, niedopasowaną fryzurę, krzywe zęby, maturę i wzdychanie do równie nieatrakcyjnego byłego - wtedy wydawał mi się chodzącym blond bogiem - na głowie).

"To nie jest tak, że nie dosypiasz gdy masz niemowlę w domu. Ty w ogóle nie śpisz!" - rozpoczynam monolog specjalistki od dzieci - "Zapominasz, że coś takiego jak sen w ogóle istniało!

ONO budzi się co dwie godziny drąc japę, bo się zesrało/zaszczało, bo jest głodne, bo się wyspało, bo mu nudno. Najczęściej jednak zwyczajnie po to, żeby zatruć Ci życie. Teoretycznie śpisz te dwie godziny. Praktycznie - budzisz się na każde kwilenie: sprawdzasz, czy nie zasnęło z paszczą w materacu, czy nie zadusiło się własnym językiem. Co jakiś czas podkładasz palec pod nos, bo jakoś tak  nie widać, czy oddycha. Śpisz jak pies - ciągle w trybie czuwania. Nawet jeśli TO śpi w najlepsze, podnosisz rytmicznie tułów i nasłuchujesz czy wszystko z nim w porządku. Przed snopodobną czynnością, po ogarnięciu zabawek i syfu w mieszkaniu, wstawiasz pranie, gotujesz obiad, karmisz koty. Możliwe, że tego dnia przypomnisz sobie, że własnie minęły trzy doby od ostatniego umycia włosów. Wybija 22 (a pamiętaj, że Twój dzień rozpoczyna się o 5 rano). Ciągle nadajesz na najwyższych obrotach. Idziesz jeszcze przygotować składniki na mleko, żeby w środku nocy (24:00, 2:00) robić to po omacku, w półśnie.

Za dnia wcale nie jest lepiej. Codziennie sprawiasz TEMU kąpiele. Gile i wydzieliny wyciągasz specjalną gruchą, której sprawnej i zręcznej obsługi, rzecz jasna trzeba się wyuczyć. Dziecko wyje przy tym jak opętane. Zasypujesz dupsko talkiem. Smarujesz oliwką, kremami przeciwodparzeniowymi, maściami, bógwieczymjeszcze.

Poza tym cały czas musisz pamiętać o odpowiednio wysokiej temperaturze w chałupie. Nie ma mowy o wyłączeniu kaloryfera i posiedzeniu w rześkim chłodku. Wyciągasz te kilka kilogramów z wanny ze stoperem w dłoni. Byle szybciej, bo zimno mu nie sprzyja. Wycierasz. Suszysz. Schnell! Schnell! Byle tylko nie przyczłapała się do TEGO jakaś wirusowo-bakteryjna sprawa. Jakieś zapalenie płuc, katar, kaszel. Spektrum wyboru jest nieograniczone.

Ono wciąż wyje. Wysokość wydobywającego się z niego dźwięku z pewnością zostałaby przez ekspertów uznana za trwale uszkadzającą słuch. Zakładasz pampersa. Ściskasz dzieciaka klejącymi paskami niczym baleron przed pieczeniem. Aż bebechy wyjdą na wierzch. Nie jest to jednak tak łatwe i przyjemne jak pokazują reklamy z raczkującymi na mięciutkim dywanie bobasami.

Jeśli założysz zbyt luźno to osra się po szyję albo zaleje szczynami przestrzeń na odległość kilku metrów. Szczochy nie są, co prawda, tak tragiczne jak Stefki czy Stefana (naszych kotów), ale mocz to mocz. Nic przyjemnego. W każdym razie, za mocno też nie możesz go ścisnąć tym pampersem. W skrajnych przypadkach sprawisz, że poddusi się przez godzinę, może dwie. Zależnie od tego, jak dawno spożyło ostatni posiłek.

Nie mówiąc już o czyszczeniu wspomnianej dupy przy zmianie pieluchy. Po pierwszym miesiącu wycierania ubabranych pośladków zapach nawilżanych chusteczek przywołuje tylko i wyłącznie wspomnienie osranej dupy Twojego dziecka. Ja tak mam do dziś. Dziecko moje nie było. Ale trauma jak najbardziej. Nie wiem jak laski mogą nosić je w torebkach i używać w ciągu dnia do oczyszczania rąk. Dla mnie chusteczka nawilżana dla dzieci równa się gówno Sebastiana.

Następnie ubieranie. Wyobraź sobie ubieranie bezwładnego mikroskopijnej wielkości. Kilkucentymetrowe skarpetki, rajstopki, majteczki z dziurami, których prawie nie widać. A wszystko to przy akompaniamencie wierzgających na wszystkie strony kończyn. Złapać mocno nie możesz, bo połamiesz. Bez zdecydowanych ruchów nic nie wskórasz. A musisz mieć jeszcze na uwadze fakt, że TO łatwo się wyziębia. (...)"

Konkubent przerywa:

"Możesz być pewna, że dzieci mieć nie będziesz."

Oddycham z ulgą.

środa, 19 listopada 2014

List do redakcji.

"Kochane Bravo!

Bardzo proszę o poradę. Mam 24 lata i straszny problem.

Mój 27 letni konkubent - urocze dziecko najporządniejszych rodziców jakich wychowawca kiedykolwiek widział na wywiadówce. Prymus. Nieimprezowicz (piątek wieczorem: "Idziesz z nami zachlać pałę? Nie? Aaaa, czaję - wolisz zostać w pracy? OK! Idę z Maćkiem" - nie, nie czaję). Mało pijący ("Magda, a co to teraz codziennie będziemy pili piwo wieczorem!? Wczoraj, dzisiaj... To już chyba przesada!"). Nauczony zdrowych nawyków żywieniowych ("Nie kupię Ci znowu czipsów! Nie będziesz codziennie jadła czipsów tiwipaka! Mogę kupić banany, albo pomelo. Wybieraj."). Brzydzący się używkami, nawet w postaci kawy ("Sławek?! A to Ty pijesz kawę?! - spytała mama konkubenta gdy ten z poobiedniego menu kawa/herbata/sok zażyczył sobie pierwszej pozycji - Od kiedy?!"). Uprawiający sport (no dobra, od jakiegoś czasu coraz mniej, ale jednak). Ogólnie przykład rozsądnego, przykładnego obywatela państwa polskiego... ZACZĄŁ JARAĆ FAJKI NAJPRAWDZIWSZE!

Nikotynowe białe rurki z żółtopomarańczowym filtrem. Papierosy. Fajany. Faje. Papierochy, Szlugi. Szlugacze. Kiepy. Kiepsy. Pety. Peciki. Peciory. Pa-Pie-Ro-Sy!

Teraz pomiędzy innymi czynnościami dnia codziennego (wstać, zjeść, programować, zjeść, obejrzeć serial, zjeść, spać) otwiera paczkę elemów lub innym malborasów. Następnie z trzaskiem zapalniczki odpala fajeczkę. Bierze do ust. Zaciąga się. Wypuszcza zaciągnięte. Czynność powtarza tak długo, aż długość produktu spali się do dwóch/trzech centymetrów. Wyciska z opakowania pastylkę gumy do żucia, wrzuca w osmoloną paszczę i myśli, że ja nic nie wyniucham.

Innymi słowy: jara, pali, zaciąga się, daje w płuca, wychodzi na dymka (albo na dymek). Produkuje kipy wszelkiej maści, po czym przygniatając dłonią w popielniczce albo podeszwą na kostce chodnika, mówi im "Do następnego!".

Trochę, co prawda, brakuje mu jeszcze do uzyskania tytułu zawodowego dymiarza, ale niewiele do kocmołucha, który zamiast azotem, tlenem i dwutlenkiem węgla zionie miksturą substancji smolących.

Co gorsza, częstotliwość wyżej wymienionego komedianctwa wzmaga się, czego przykładem jest moje dzisiejsze przyłapanie go na gorącym uczynku.

Drogie Bravo, nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Rozpaczliwie proszę o poradę co robić w takiej sytuacji. Czy da się temu jakoś zapobiec?! Boję się, że niedługo zamiast konkubenta zobaczę w drzwiach jebiącego papierocha metr siedemdziesiącdziewięć, w trumnie.

Może powinnam zagrozić kumulacją wszystkich swoich złych zwyczajów? Że niby to tak na przekór, wiecie - jakkubabogu. Może powinnam codziennie na śniadanie wpierdalać chipsy tiwipaka, przy obiedzie tłuste frytki popijać pałlanerem, a wieczorem zamiast kolacji przygotowywać sobie dżakadanielsa miodowego z sokiem pomarańczowym? Tylko znowuż smród nie będzie ten sam.

Może w takim razie perfumy zmienić na jakieś mydlane? Albo na dobre skończyć z myciem zębów?!

Już sama nie wiem. Myślałam nawet żeby uderzyć z innej strony - szpiegować każdego porzuconego kipa. Fotografować. Nagrywać. Dokumentować. Jednym zdaniem: zbierać dowody. I zgłosić go ekologom jako zaśmiecającego środowisko niedopałkami. Ale obawiam się, że po odsiedzeniu kary przyniesie do domu inne nałogi. Tj. tatuaże z gołymi babami na torsie, parzenie czaju, łażenie po domu jak po spacerniaku, spiryt do śniadania zamiast piwa na imprezie. No i też, nie ma co ukrywać, smutno byłoby mi samej w domu. A ja bardzo nie lubię być sama w domu. Niby mam koty. Ale koty, jak to koty - ciągle łażą swoimi drogami (od kuwety do miski), a Sławek to jednak łazi ze mną za rękę, albo pod. Człowiekowi od razu tak milej.

Także tego, to mój problem. Będę wdzięczna za rzetelną odpowiedź.

Buziaczki, papatki.

Zrozpaczona - Magda90."

niedziela, 9 listopada 2014

1 listopada - po prostu. Tradycyjnie.

1 listopada. Wszyscy mają wolne. Hurrrrrrrrraaaa! Budzę się o 10 z radosną myślą, że dziś nie trzeba gotować obiadu, bo idziemy na żarło - rozpustę do konkubabci. Przeciągam się leniwie, spoglądam na zegarek w telefonie. Przy okazji włączam wi-fi i sprawdzam statystykę trzech prowadzonych fanpejdży, majla, pinteresta, instagram, wykop. Cieszę się, że jeszcze nie dorobiłam się twittera, bo spędziłabym chyba cały dzień w łóżku.

Kilkadziesiąt minut później, z dwoma podkoszulkami i swetrem na jednym torsie, w pozycji półleżącej próbuję wcisnąć obleczone wełnianą skarpetą stopy w buty.

„Ni chuja. Nie włożę! Nie wcisnę tych cholernych butów!”  - krzyczę do konkubenta.

Walczę tak chwilę. Koordynację ruchową mam zaburzoną od nadmiaru odzienia wierzchniego. Wiercę się, walę nogą o podłogę, ciągnę. Luzuję sznurówki, które wypadły już z pierwszych dwóch rzędów. Kilka sapnięć przerywanych kurwami i… jest! Zupełnie jak podczas porodu: push, push, puuuuuuush – i wlazło! Ciasno trochę, dziwnie się stąpa, niby miękko, ale uwiera. Niby stopa ta sama, a jakby mniejsza jej część dotyka ziemi. Pewnie zanim dojdę do cmentarza stracę czucie.

Z przystanku na teren przedcmetarzowy prowadzi nas zapach smażonej kiełbaski. „Grillują? Ale co, zwłoki?” – patrzymy na siebie pytająco (podmiot mówiący i konkubent). Kiełbaska z posmakiem palonych zniczy, plastikowych chryzantem i naftaliny przechodzących beretów. Wzdrygam się.

Im dalej w las, tym ciekawiej. Po lewej wata cukrowa we wszystkich kolorach tęczy, orzeszki w karmelu – chyba ciepłe i prażone, bo w dziwnym urządzeniu przechowywane. Po prawej, między żółtymi donicami drobnch kwiatów, krówki na wagę oraz takież same haribo prosto z zachodniej granicy. Tłum zgłodniałego ludu ustawia się w kolejce. Prym wiodą jednak dzieci. Różowe – czytaj dziewczynki i niebieskie – chłopcy. Kultura jarmarczna. Do pełnego obrazu brakuje tylko Bajmu albo innego Perfectu umilającego przycmentarną konsumpcję.
Doganiamy konkubeściów pucujących nagrobek. Dzień dobry, dzień dobry. Podaj mi te grabki. I weź tę ścierkę do tej siatki schowaj. Nie, nie do tej. Tu masz, tę niebieską, czystą! Kto ma zapalniczkę, gdzie jest zapalniczka?! Następuje krótkotrwała chwila niepewności. Czy w tym roku uda się zapalić znicze?! Przecież nie będziemy pożyczać… Babcia, daj, wezmę Ci tę torbę poniosę. T nie jest torba, to moja torebka! Weź te kwiaty przesuń. O tak, równo żeby znicze były. O. Lepiej, nie? Teraz lepiej.

„Oni wiedzą, że zmarłemu to nie robi? Że robią to dla siebie, te sezonowe dekoracje?” – szepczę do Sławka. Wzrusza ramionami. Może też wierzy, że symetryczność ozdób sprawia, że ziemia lżejszą będzie. Nie dociekam. Stoję w milczeniu. Przestępuję z nogi na nogę, jakby mi zimno było. Ale to nie zimno, to te zjebane skarpety w zjebańszych butach. W rytm szeptanej rodzinnie modlitwy poruszam palcami. Góra – dół, góra – dół. Może się rozejdą w końcu… Te buty.

***

Zmieniamy scenerię na drogę prowadzącą do kolejnego nagrobka. Wyprzedzam z konkubentem resztę. Nagle naszym oczom ukazuje się kolejno: tysiące świecących kropek poukładanych wokół wielkiego drzewa, następnie tłum wiernych poustawianych wokół tych zniczy. Z głośników dochodzą strzępki charakterystycznego, męskiego zaśpiewu.

„Sławek! Zobacz! – krzyczę podekscytowana – zobacz, Ci ludzie modlą się do drzewa! Ej, po cholerę oni modlą się do drzewa?!”

Może coś w tych kiełbaskach było? – rozkminiam. Może.
Jednak nie, bo rodzina kiełbasek nie jadła, a jak się później okazuje przystają w tłumie by pośpiewać coś o ludzie bożym zagubionym w ciemności. Czekamy na nich w oddali. Nie chcemy przeszkadzać w obrzędach. Pięć minut. Dziesięć. Piętnaście.
Przed nami, na środku drogi, pod słupem niewiadomego pochodzenia, oparł się szarobrody staruszek w śmiesznej pelerynie i kapeluszu. Koniec jego patykowatych dłoni wieńczy trzęsący się na wszystkie strony papierowy kubeczek. Trochę Dumbledore, nieco włóczęga, na bank proszący cołaska.

„Spójrz. – zwracam się do konkubenta – Przed chwilą pewnie dostał piątaka, bo wyciąga po kryjomu i chowa do kieszeni. Widzisz? O, i teraz, jak nadchodzi tłum to trzęsie łapą i wyciąga do ludzi. Patrz, patrz.”

Sławomir niedowierza moim obserwacjom. „Teraz, teraz patrz!” – szturcham go łokciem. Staruszek włóczęga cołaska, ponownie dostał coś większego niż jeden złoty. Jakąś pokaźną mamonę, bo sprytnie ukrywa ją w kieszeni płaszcza.

„Faktycznie! – Sławkowa twarz rozpromienia się – Ale się obłowi dzisiaj. Jeszcze Ci od drzewa dorzucą. Ho, ho!” – kwituje śledztwo.

***

Zmierzamy ku ostatniemu grobowi. Rodzina ustawia się wokół niego i śpiewająco odmawia modlitwę. Stajemy w bezpiecznej, ateistycznej odległości. Przecież nie po to tu jesteśmy żeby przeszkadzać milczeniem! Szepczemy sobie delikatnie do uszek. Zgaduj – zgadula: co babcia przygotowała na obiad. „Może sernik, co? Mój ulubiony sernik!” – rzucam optymistycznie. „A jak będzie pieczeń?” – Sławek jakiś taki mniej pozytywnie nastawiony.

Zaczepia nas nażelowany kolo w ortalionowej kurteczce z metalową puszeczką (mową handlową drąc pyska):

„Przepraszam! Może Państwo też dorzucą się na chujumuju ochronę i pomoc, empatyczną zbiórkę złotego dla rysiujących rysi, kominiarzy, ministrantów po kolędzie, zwierząt w schroniskach, co na zimę nie mają kocyka i karmy, dzieci z biednych rodzin bez prezentu pod choinką!?” – podkłada brzęczącą puszkę pod nasze nosy.

„Panie! Proszę nam teraz nie przeszkadzać!” – mówię grzecznie. Zniżam ton i dodaję – „My tutaj odprawiamy teatr. Jesteśmy sezonowymi aktorami! To jest nasza kluczowa scena! Dlatego proszę nam nie przeszkadzać. Rozumie Pan?” – puszczam oko konkludując.

Kolesiowi żel dęba staje. „Ahaaa. Tak, tak. Rozumiem.” – cofa puszeczkę.

„No. Wie Pan, my się bardzo wczuwamy w nasze role!” – wyjaśniam niemożność wspomożenia monetą lub kilkoma.

Sławek wybucha śmiechem. Pewnie do dziś nie wierzy, że powiedziałam coś takiego. Chichramy się jak debile. Jedno przez drugie. Ja też w sumie nie dowierzam swojej szczerości. Ale cóż innego mogłam rzec w nadmiarze wrażeń? Wata, kiełbaski, drzewo – bóg, włóczykij oszukista i jeszcze zbieracz wolontariusz. I nie, nie byłam na targu – tylko na cmentarzu.





sobota, 1 listopada 2014

O tym dlaczego Twój promotor musi widywać Cię w misternie wykonanym makijażu i bez kumpla u boku.



Po kilku dniach mailowej walki o złożenie pracy magisterskiej, podczas której bawiliśmy się z profesorem w chowanego (och, cóż za wyśmienita zabawa, ileż emocji związanych z niepewnością ostatniej chwili! więcej adrenaliny to miewam tylko podczas jazdy z kimś po lolku za kierowcą, co nie zdarza się wcale rzadko), na trzy dni przed aldonowym (termin powstały od imienia farbowanej na blond, wystającej zza wysokiego biurka w dziekanacie Filologii Polskiej, głowy) deadlinem udaje mi się wyżebrać piętnaście minut twarzą twarz z profesorem von Larsem.

Mail pisany ręką żonyvonLars zawiadamia, że najcenniejszy kwadrans mego życia będzie miał miejsce w piątek o jedenastej. Zacieram pazernie rączki, bo okazuje się, że tym samym upiekę trzy pieczenie na jednym Instytucie: konferencję naukową (a jak się później okaże pseudonaukową, ubogą i osamotnioną jak koszyki Lidla po skończonej dostawie Crocksów), oddanie mojej wakacyjnej krwawicy w postaci pracy magisterskiej (które, jak uświadomi mnie aldonowa głowa, także do skutku nie dojdzie, bo nie wydrukowałam pierdyliarda podań) oraz kawę w starbuniu z Maćkiem (kurwa, gdyby to nie wyszło, to byłabym się załamała!).

Jako, że zaraz po zabawie na pseudouniwersytecie czeka mnie kurs szycia, na którym siedzę do późnych godzin nocnych (a te jesienią przypominają raczej czarną dupę, niż wieczór) – starannie przygotowuję sobie stylizację dnia jutrzejszego. Wstaję odpowiednio wcześniej, taszczę do pokoju wszystkie zakrywające niedoskonałości wytwory dwudziestegopierwszegowieku i szpachelką nakładam na twarz. Najwięcej babrania jest z brwiami. To istnie salomonowy trud – cud, stworzyć coś z niczego! Zatem robię sobie precyzyjny makijaż. Pod kolor pomadki (perłowe bordo) dobieram spódnicę i, jak na srokę przystało wciągam na patyki błyszczące rajstopy. Voilà!

Tak przebrana ruszam na czołowe spotkanie z promotorem. Wcześniej jednak biegnę co sił w nogach wydrukować i oprawić samotność witkacego w listach do żony. W punkcie ksero spotykam dziwnego gościa, który interesuje się Mikołajem Rejem i, podobnie jak renesansowy autor, szuka swego miejsca w kościele. (Na bank poświęcę mu innego posta, bo sama do końca nie dowierzam przeprowadzonej dyskusji.)

Po zapłaceniu czterdziestu przeszło złociszy wstrząsa mną symfonia uczuć i myśli: „A jak nie przyjdzie!?”, „Kurwa, a co będzie jeśli zapomniał, że dziś ostateczny dzień złożenia magisterki!?”, „Na pewno oleje mnie ciepłym moczem i nie przyjdzie. Później w mailu napisze, że coś sobie uroiłam z tym spotkaniem, bo on żadnego maila nie wysyłał.” Struchlała dojeżdżam pod uniwerek. Sytuuję swoje skinny fat dupsko pod samymi niemalże drzwiami gabinetu von Larsa i czekam.

Maciej oczekuje mnie na trwającej konferencji. Dziesięć minut. Piętnaście. Trzydzieści. Pięćdziesiąt. GODZINA! Po Larsie ani cienia.

„Ja kuźwa pie#dolę, Maciej, nie przyszedł! Czaisz to, że nie przyszedł!? Siedzę od godziny i go nie ma!” – rzucam stosowną wiązankę w słuchawkę. Trudno, magistrem w tym roku i tak nie zostanę, mówimy, to chociaż napijmy się kawy. Puszczają mi nerwy, więc niosą się za nami możliwie kreatywnie użyte przekleństwa i złożyczenia. Trochę zapominam gdzie jestem i kto mnie słyszy, trochę mam to w dupie, bo łeb przysłania wizja zmarnowanych dwóch lat. Tymczasem, niczym Zorro - w pelerynie i kapeluszu, z nisko pochyloną głową i walizką w dłoni jawi się ON! Legendarny von Lars!

Staję zdębiała i już zamierzam krzyczeć „No ileż można czekać!?”, gdy wyprzedza mnie coś spod wąsa: „Przepraszam, Pani Magdo, źle się poczułem i nie mogłem dojechać wcześniej.”

Przechodzę natychmiastową metamorfozę w dziewczę z dobrego domu, Emilkę ze Srebrnego Nowiu – ten najgorszy twór lizusa wszystkomipasuje, nauczycielesątacyinspirujący, ależoczywiście ProszęPani.

Ku swemu własnemu zaskoczeniu odpowiadam: „Ależ nic się nie staaaaałoooo! Oczywiście rozumiem, rozumiem. Naprawdę nic się nie staaałooo!”. Szkoda, że nie dodałam, że tak naprawdę to lubuję się w czekaniu. Oczekiwanie to przecież takie metafizyczne przeżycie. „Bardzo mi przykro, że miałam okazję oczekiwać na Pana tylko tę marną godzinę. Bo czymże jest godzina wobec wieczności!?”

Siwa brodowąsa podskakuje pochmurno. Kroczymy noga w nogę ku gabinetowi. Wiem, że w takim momencie nie należy zaczynać rozmowy. Stuk, puk, stuk, puk. Płaszcze nam szeleszczą, buty tupią o posadzkę.

Aż tu nagle, rażony piorunem profesor odwraca kapelusz ku mojej osobie i tako rzecze:

„Ależ Pani Magdo! Jak Pani dziś pięknie wygląda! Czy to jakaś specjalna okazja?! Na co dzień raczej nie nosi Pani takiego makijażu, prawdaaa?”

(„Ależ Panie Psorze, Drogi Larsie, widocznie pierwszy raz w życiu spojrzałeś mi w twarz! A ta okazja to, rzecz jasna spotkanie z Panem! Nie śmiałabym włożyć czegoś mniej wizytowego! Bieliznę nawet założyłam odświętną!”)

„Yyyyyy… Eeeeee… Długi dzień mam, muszę jakoś wyglądać… Eeee… Dziękuję.”

Idziemy do gabinetu. Nonszalancko rzucamy na biurko przyniesione manatki. Lars wciąż niebywale miły. Nie ustaje w życzliwości. Żywiołowo zadaje kilka pytań, przerzuca kartki wydrukowanej pracy, otwiera mi drzwi, odsuwa krzesło. Jakby tego było mało poprawnie wymawia moje nazwisko! Oszołomiona bezwiednie stosuję się do wytyczonej gry. Po załatwieniu wszystkich formalności udajemy się do aldonatu. Podmiot mówiący nieustannie kąpie się w cieniu charyzmy przewodniczącego.

Sznur zniecierpliwionych studentów zazdrośnie klnie pod nosem, gdy wpierdalamy się bez kolejki: „Chcielibyśmy złożyć pracę dyplomową!”. „Ależ oczywiście! Bardzo proszę!” Radość nie trwa jednak długo. Oczyma wyobraźni widzę jak Lars wpienia się i drze na mnie wąsy za nieogarnięcie papierów. Już chcę skulona zakładać ręce na głowę w obawie przed ciosem, lecz słyszę…

„No nic, Pani Magdo. Nic się nie stało. Proszę to wszystko załatwić i zaniesiemy w poniedziałek!” Zaniesiemy. W poniedziałek. Ojapierdziu, myślę, a co to – dzień dobroci dla zwierząt?! Wymieniamy grzeczności, kilkadziesiąt razy w pokłonach dziękuję za okazaną łaskę i odchodzę.

Łapiemy się z Maćkiem na korytarzu i kierując ciała ku kawie mijamy von Larsa. Uśmiecham się grzecznie. On w odzewie, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, skina rondem kapelusza. Coś jednak nie daje mu spokoju, bo zatrzymuje się za nami i krzyczy do Maćka:

„Pan ją tam pilnuje! Ale wie Pan jak, tak po męsku! Taką męską ręką, żeby następnym razem o niczym nie zapomniała! – zaśmiewa się – No. To do widzenia!” Odchodzi w czeluścia instytutu ciągnąc za sobą tył płaszcza.

Niemiejemy w bezruchu wkurwieni, że jak laska prowadza się z facetem, to zaraz musi do niego należeć. „Wiesz co on pomyślał?” – pytam. „Lepiej nie kończ.” – słyszę. 

Biedny Maciej - albo uważają go za geja, albo za mojego faceta. Już sama nie wiem co gorsze.









czwartek, 30 października 2014

Emergency calls.

Nie ważne, czy to dzień, czy noc - boję się otwierać drzwi, gdy słyszę dzwonek. It’s official!
Bezpośredni dzwonek do drzwi zawsze mnie stresuje. Wiem, że kryje się za nim ktoś, kogo będę musiała rozczarować, a kto z kolei mnie pozostawi stojącą w przedpokoju z brzęczącym w głowie poczuciem winy. Do drzwi, w sposób niezapowiedziany, dzwonią zawsze Ci, którzy potrzebują jakiejś pomocy, a ja zwyczajnie, po lewackim chamsku, tej pomocy odmawiam. Odmawiam, bo uczę się asertywności. Z odebraniem domofonu nie mam problemu - nie muszę wówczas konfrontować swojego domowego, wyrwanego na przykład z lektury Herty Muller wizerunku, z kimś, kto znajduje się po drugiej stronie.
Emergency call #1 przypada na środowe popołudnia. Tydzień, w tydzień. Około 15. W okresie przedwielkanocnym zapewne częściej.
Otwieram w gustownym dresie i poplamionym tiszercie (uprzedzając późniejsze pytania: podczas otwierania drzwi obcym, w kwestii aparycji podmiotu mówiącego nic się nie zmienia, jest to stylizacja zapewniająca uznanie doświadczonego kloszarda). Przez uchyloną szparę i pręty poręczy jawi mi się kilka tekturowych palet z jajkami, poustawianych na schodkach klatki (jakby nie było, też schodowej) jedna na drugiej, niczym rozgrywka jengi. Przed nimi, nerwowymi ruchami poruszają się w przód i tył ciemne, workowate spodnie. Podnoszę wzrok. Staję twarzą w twarz z jasną cerą, której najwyraźniejszy punktem jest zaczerwieniony czubek nosa. Całość okala zbyt ciemna, polarowa czapka.
„Jajka, 60 groszy za sztukę, wiejskie, świeże.” – różowe wargi drgają beznamiętnie. Cieszę się, że nie mam zwyczajowego, wykonanego za drogimi kosmetykami makijażu. Stoję ze swoim, również czerwonym, bijącym po oczach nosem, któremu wtórują policzki, broda, nos oraz symetrycznie -miejsca wokół brwi. Przypomina mi się jak wujek – światowiec – ironista nabijał się z mojej dziecięcej wówczas cery mówiąc, że wyglądam jak typowa chłopka. Dzięki mojej chłopskiej, naczynkowej cerze Pani od jajek nie zyskuje kolejnej okazji do rzucenia we mnie drwiącym spojrzeniem, a ja nie zostaję z poczuciem winy, że nie kupiłam towaru od spracowanych rąk. Rzucam tylko wymijające „Mam mamę na wsi. Od niej przywożę jajka.”
Zatrzaskuję drzwi i przytulam się do nich plecami, wcześniej jednak przekręcam zamek dwa razy. Koty, zwabione nadzieją na gościa, siadają naprzeciwko i oskarżycielskim wzrokiem wyrzucają mi kłamstwo. Jajka od mamy dawno poszły w niepamięć. Zaraz po tym, gdy wyrzuciłam do kosza wszystkie jej ( i przepiórek) wytwory, bo pływały na wierzchu garnka. Jak się później okazało, pływały, bo były zbyt lekkie, a nie, jak to bywa w przypadku kurzych, zepsute.
Słyszę jak Jajkarka zbiera towar szurając nim miarowo po podłodze. Schodzi. W ostatniej chwili otwieram drzwi i krzyczę jak dziecko, które do końca miało nadzieję, że ktoś mądrzejszy podejmie za nie decyzję. Czyli krzyczę jak ta nieasertywna pizda (choć wcale tego określenia nie używam ze względów światopoglądowych, tej pizdy znaczy się): „Wezmę! Wie Pani co? Wezmę! Ale dziesięć tylko – ściszam ton – więcej nie zjemy…”
Emergency call #2 to świecący czernią mundurka kominiarz, który usilnie próbuje wcisnąć mi kalendarz w cenie cołaska. Stoi z wielkim brzuchem, na którym opięte guziki zdają się grozić wystrzałem niczym dojrzewający na patelni popkorn. Stoi, i niezwyczajny odmowy szczerzy zęby w uśmiechu. Odmawiam, mam ochotę dorzucić jeszcze „Spie#dalaj Pan!”, ale zachowuję umiar i zamykam drzwi. Nie ma mowy o wyrzutach sumienia. Nie tym razem. Nie tym razem, bo TYM RAZEM robię dochodzenie.
Co robi kominiarz w bloku z centralnym ogrzewaniem?! Kogo chce zrobić w balona?! POLONISTKĘ o zapleczu informatycznowszechwiedzącym pod telefonem?! „Ha! myślę triumfalnie – trafiła kosa na kamień.”
Niepewna jednak swego odkrycia (kto wie, może gdzieś w czeluściach bloku znajdują się jakieś kominy) wystukuję numer Sławka. Jak się okazuje (ku mojej wielkiej radości) OGRZEWANIE CENTRALE NIE MA KOMINÓW! Ma wywietrzniki! To z jakiej racji bezczelny pan w stroju kominiarza wciska mi tekturową, słabo oprawioną graficznie karteluszkę, nazywając ją mimochodem kalendarzem i jeszcze oczekuje za to pieniędzy?! Następnym razem (a to już niedługo, bo nadchodzi styczeń, nowy rok, nowy kalendarz) będę przygotowana! Spytam które to kominy przetyka w tym bloku!
Emergency call #3 to styczniowi chłopcy w ministranckich pelerynkach, najmniej groźni. Zadają jedno pytanie twierdzące „Kolęda!” Trochę przestraszeni, czasem znudzeni – w zależności od wieku. Im młodszy, tym bardziej zatrwożony. W przeważającej większości po moim „Tu mieszkają ateiści!” (zakładam wtedy maskę czarownicy i siadam na miotłę), grzecznie odpowiadają nieme „Ahaaaaa” i potrząsając grzywką, sperdzielają z klatki w mgnieniu oka. Czasem w popłochu ucieczki gubią szkaplerz, czy inny medalik lub różaniec. Zbieram je wówczas i przybijam do drzwi ku przestrodze przyszłym pokoleniom. Aż dziwne, że nadal dzwonią.
A tak na serio, to jestem mile zaskoczona tym, że rzucają obojętne „OKEJ!”, zapisują sobie coś w notatniku i życzą miłego dnia.
Emergency call #4 (i to on skłonił mnie do napisania tego posta, bo jestem świeżo po wizycie – powinnam być na angielskim, ale jakby to powiedział mój lektor – Martin – złapała mnie dajerija i zamknęła, niczym księżniczkę, w łazience). Wolontariusz WWF. Już sama nazwa organizacji, brzmi jak ćwiczenie logopedyczne (spróbuj szybko wymówić WWF. Ale nie wu wu ef, tylko wy wy fy!).
Klaun w bodajże zielonej koszulce z pandą, takąż samą smyczą oraz identyfikatorem, drze się na mnie od progu: „Dzieeeeeń dooobry! (Tu Bill Cosby Show – dopowiadam w myślach) Proszę się nie bać! Nieeeee zbieeeraeeem pienięęęędzy!”
„OK, to co Pan zbiera?” – pytam udając zaciekawienie.
„Już Pani mówię! Czy kojarzy Pani nasze logo?” – wskazuje palcem na pandę swojej klatki piersiowej. Nie jest to dla mnie satysfakcjonująca odpowiedź, cóż, najwyraźniej ma problem ze słuchaniem ze zrozumieniem.
„Bardzo możliwe – odpowiadam – proszę do sedna.” Udaję obojętną ironistkę, sfrustrowaną kurę domową, która wszędzie, gdzie się pojawi ma jakieś wąty (wąt – rzeczownik zwany w środowiskach patologicznych miejskich, takich jak moja głowa, problemem)
„Hahaha!” – wybucha klaun z pandą (rozbawiłam gościa swoim tonem, taka ze mnie śmieszka, heheszka) – „Tak, tak. Już Pani mówię! Czy słyszała Pani o sytuacji rysi w Polsce? Że kopulują siostra z bratem?! Że rysiują sobie niezgodnie z przykazaniem i przez to rodzą wadliwe genetycznie potomstwo?! Czy chce Pani im pomóc, żeby mogły rysiować jak Bóg przykazał!? Oczywiście, że Pani chce…” - Tu urywam.
„Nie, nie chcę. – wyciskam przez zęby – Jestem za wolnością seksualną. Dobranoc.” Zamykam drzwi i słyszę jak człowiek z logopedii męczy leciwą sąsiadkę: „Dzieeeeń Doooobryyyyyy! Jestem z organizacji WWF! (…)”
Nie wątpię, że organizacja robi świetną robotę, za pomaganiem zwierząt zawsze ustawię się w kolejce. Ale wysyłać po domach błazna, który szczerzy za przeproszeniem, mordę oraz nie potrafi krótko/zwięźle wytłumaczyć mi gdzie tę kasę przelać, żeby rysie kopulowały z rysiami, rysiowały z rysiami z innych rejonów Polski!?
Uważajcie komu otwieracie drzwi! Bo jak nie gównopodobna zupa zapijaczonego sąsiada podczas remontu, to jajka wiejskie albo rysiujące rysie z pandą.

Słowa na wolności (nie, nie jest to manifest futurystów).

Spotkałam się dziś z koleżanką z dziecięcego, elbląskiego podwórka (mam tych podwórek - dziecięcych, rzecz jasna, aż trzy - każde w innym mieście, stąd to zaznaczenie). Choć w naszym przypadku bardziej były to ogródki, tudzież "uliczka" - bo tak potocznie nazywaliśmy przestrzeń między naszymi domami, niż podwórko. Rozmowa po dziesięciu latach nieznajomości była prawie tak ekscytująca, jak pierwsza randka. A podarowana mi przez Gosię butelka z gorącą wodą, włożona między nogiw celu ukojenia mojego zapalonego/rozpalonego/rozżarzonego pęcherza, działała lepiej niż bukiet kwiatów. Jeżeli przyszłoby mi kiedyś znów randkować z nieznajomymi, z pewnością testem sprawdzającym zdatność na konkubenta byłby sposób organizowania termofora z tego, co znajduje się pod ręką.
Po wspominkach o wyżeraniu kruszonki z ciasta mojej matce (od czego podobno dostała spazmów, a ja w to wierzę, bo ją znam), przygotowywaniu kisielu bez gotowania (zanim kisiel instant przyszedł producentom do głowy), godzinach spędzonych w altance na dziecięcym hazardzie (tysiąc, wojna, makao, kent  , kuku, państwa - miasta) i mrożącym krew w żyłach odkryciu, że śpię z otwartymi oczami, niczym trup, usłyszałam:
"Wiesz co? Lepiej piszesz, niż mówisz."
Z czym, bez cienia wstydu, zgadzam się w stu procentach. Potwierdza to, między innymi (wpadek jest więcej niż zdolna jestem zapamiętać) moje ostatnie wystąpienie na zajęciach filologicznych, gdzie opowiadałam o podróży do Szetejń (miejsce urodzenia Czesława Miłosza) i użyłam, między innymi, słowa Litwinowie na określenie Litwinów. Co z tego, że pasjonowało mnie i żywo obchodziło to, o czym chciałam mówić, skoro nie od dziś wiadomo, że posiadam niezwykłą zdolność kłapania jęzorem zanim procesy myślowe dojdą do skutku.
Podobnie stało się przy ostatniej wizycie u konkubeściów, gdzie soczyste "kurwa" niepostrzeżenie wypadło mi z ust i rozbiło się o najeżonego tatę Sławka. Całe szczęście, że o wszystkim dowiedziałam się będąc już w domu.
"Musisz bardziej uważać jak i co mówisz, gdy jesteśmy u rodziców." - powiedział robiąc mi kanapki.
"A to niby czemu?" - oderwałam wzrok od machających pod blatem kapci z wielkimi pomponami.
"Bo ostatnio powiedziałaś u nich słowo na KA." Spaliłam raka.
Powiedziałaś słowo na KAAAAAAAAA. To zdanie będzie śniło mi się wypowiadane przez biegnącego za mną w ciemnym tunelu i dzierżącego w dłoniach piłę (lub inne ostre narzędzie) konkubeścia.
"Powiedziałaaaaśśśś słooowoooo na KAAAAAAA!!!!!"
PS Mamo, jeżeli kiedykolwiek będziesz to czytać, chciałabym podziękować za wolność słowa w naszym domu. Za słowa zerwane z łańcucha, używane przez Ciebie i braci, a nawet zniemczoną babkę (której kjurwa to jedyna jej fajność). Nie mogę doczekać się wizyty przy wspólnym stole, gdzie odświętnie celebrujemy pierdolenie, wkurwianie, chujawiaki, kjurwy i wiele, wiele innych określeń, które przyprawiają porządnych ludzi (z jeszcze bardziej porządnych domów) o zawrót głowy.

Gdyby ktoś pytał dlaczego założyłam bloga z mikroopowiadaniami.


O tym, że słowem potrafię oszukać, zmanipulować i stworzyć całkiem realny, alternatywny świat, w który wierzą nawet poważni dorośli przekonałam się, ku własnemu zaskoczeniu, w gimnazjum, gdy ambitna polonistka wysłała mnie siłą (i bez mojej zgody) na konkurs literacki. W sali wypełnionej kujonami - geniuszami jednocześnie z biologii, polskiego, plastyki, matmy i wuefu czułam się jak małpa na wybiegu (wówczas, nawet z wuefu miałam 2, a moja średnia ledwo przekraczała 3.0).
Nie wiedząc o czym pisać, a mając do dyspozycji trzy tematy i 1,5 bodajże, godziny - wyskrobałam rzewną historię pisaną w pierwszej osobie liczby pojedynczej o dziewczynie, która wygrała walkę z rakiem płuc (którego to raka wywołały palone w krzakach, ruskie papierosy dżin lingi, kupowane na sztuki w jednej z elbląskich met). Dziewczyna zachowała optymizm dzięki swemu wspaniałomyślnemu, również czternastoletniemu i nad wyraz dorosłemu, chłopakowi. O ile ani raka, ani tym bardziej chłopaka wówczas nie miałam, o tyle potrafiłam sobie wyobrazić co ludzie chcą czytać, gdy te dwie rzeczy (?!) się posiada. Wątek z dżin lingami był jak najbardziej prawdziwy, codzienne eksperymenty odbywały się pod moją ówczesną podstawówką.
No i wygrałam, trzecie miejsce, jakiś gównowywiad i zdjęcie w lokalnej gazecie plus odpowiednie gadżety.
Ale najlepsze było co?! To, że ludzie przyznający nagrodę gratulowali mi siły charakteru oraz, rzecz jasna WYGRANEGO NOWOTWORU! Chcielibyście widzieć ich miny, gdy powiedziałam, że wszystko jest zmyślone.
Moja zawrotna kariera trwała jeszcze kilka tygodni w wiejskiej, nowej wówczas dla mnie, szkole. Jej szczyt przypadł jednak na stypę po śmierci mojego dziadka Władysa, niezbyt przyjemnego człowieka, gdzie bogobojna rodzina, zamiast wspominać zmarłego, kserowała sobie moje opowiadanko. Już wtedy wiedziałam jak ważny jest odpowiedni pijar. Pamiętajcie - pjorytety, pjorytety!
Także tego - zapraszam do lektury! 

O tym jak w oczach promotora zostałam k#rwą. Część I.

Data: Poniedziałek.
Miejsce: Zagrypiony dom morenowy. Sypialnia. Łóżko, które z początkiem tygodnia stało się głównym siedliskiem bakterii wszelakich.
Bohaterowie: ja, rozwijająca wiedzę z zakresu dwudziestolecia międzywojennego, udająca, że twórczość Konopnickiej to rzecz przyprawiająca mnie o spazmy euforii oraz mój partner, a raczej partner mego życia, ojciec naszych kotów, czasem nazywany także współlokatorem - Sławek, w tej chwili zagrypiony jegomość, opętany frustracją pozostawionej w pracy ładowarki od lapa.
Leżymy sobie bynajmniej nie w akcie miłości, a może i właśnie w niej, bo czy może być coś piękniejszego niż zasmarkany nos ukochanej osoby z lewej oraz dziurawe skarpety zdrowej połowy po prawej? W dolnej części łóżka, wąchając nasze stópki, zgodnie z codzienną już tradycją, uwalił się koci osobnik płci męskiej. Podsumowując: cisza jak makiem zasiał. Przerywa ją miarowe klikanie klawiatury.
Sławomir próbuje mnie zagadywać. W odpowiedzi dostaje po uszach słowopodobnymi wytworami mojej zajętej głowy. Zniecierpliwiony tak, jak tylko borykający się z grypą programista bez ładowarki potrafi być, pyta:
"A Ty co taka?"
Z wypiekami na twarzy i wściekłym uśmiechem, nerwowo ciskając o klawiaturę zwierzam się:
"Mam weeeeenęęęę! Na mikroopowiadanko pt. "Jak w oczach promotora zostałam ku#rwą!"
Czuję jak następuje retardacja. Sekunda trwa minutę. Wiercimy się spojrzeniem. Oboje wiemy przecież jaką sytuację mam na myśli. Ale chyba tylko ja nie widzę w tym nic zdrożnego. Sławek nieruchomieje, twarz przybiera minę mówiącą "P#jebało ją, no do reszty p#jebało". Po chwili jednak zdumienie przechodzi w: "Nieeeee, nie zrobisz tego."
W końcu, mój poprawny politycznie towarzysz życia, sugeruje: "Bardzo fajnie, ale czy możesz to opublikować jak już się obronisz?"
W ten oto sposób zabity zostaje we mnie entuzjazm podzielenia się cynicznym spostrzeżeniem. Myślę sobie teraz, a co z fikcją literacką?! Z witkacowskim "niebabrać się!" w biografii autora!? I wracam potulnie do populistyczneo Tuwima i jego kfiprokfo. 
To be continued*…
*po obronie, o ile takowa kiedykolwiek nastąpi.

O tym, czy istnieje różnica pomiędzy współlokatorką a partnerem.


Środowy poranek. Domofon zapowiada gościa. Zaciekawione sierściuchy biegną pod drzwi celem przywitania. Zanim podniosę słuchawkę, w pośpiechu przywdziewam co popadnie: z krzesła obok coś szarego wymiętolonego na nogi, z biurka Sławka koszulę, w której miał w weekend ważne spotkanie. Uff! Golizna zakryta.
Odbieram grzecznym "Słuuchaam?", w odpowiedzi dostaję po bębenku szorstkim "Kurier!". Naciskam bzyczący przycisk otwierający drzwi klatki. Coś na kształt zwarcia sygnalizuje, że "Kurier!" poradził sobie z wejściem do środka.
Gdy on pokonuje schody na drugie piętro, ja przeczesuję palcami trzydniowe włosy spryskane wczoraj suchym szamponem i rzucam okiem na siebie. Całość przedstawia się następująco: pomarańczowe skarpety mojego brata pożyczone kiedyś po spacerze w deszczu, podarte na dupie, workowate spodnie dresowe z miejscem na wysokości kolan przypominającym dwa stożki, męska koszula skręcona na brzuchu z zapiętym co drugim guzikiem. Trochę kloszard, trochę artystyczne "wali mnie moda".
Otwieram drzwi mieszkania. Łysy "Kurier!" dzierży w dłoni niewielką tekturową paczuszkę i jakieś papiery. "OOOO! W końcu! Mój olejek, polecany przez Anwen!" zacieram ręce włosomaniaczki.
"Dzień dobry. Sławomir Cygan?" - pan olejkodostawca patrzy na mnie pytająco. Nie wyglądam najlepiej, ale z mężczyzną raczej nie można mnie pomylić. Ale co mi tam, myślę, może ma słaby wzrok. Co będę się silić na tłumaczenia.
"Tak." - wyciągam rękę po mój olejek.
"A Pani... Kim Pani jest?" - kurier widocznie nie ma problemów ze wzrokiem, lecz bardzo dokładnie wykonuje swoją pracę i jak może chroni się przed dostarczeniem paczek w niepowołane ręce. W głowie układam szybką odpowiedź. "A to zależy, wie Pan, o co Pan pyta. Kim jestem z urodzenia, czy może z zawodu, a może o cechy osobowości, albo kim ja się czuję, że jestem? To wbrew pozorom wcale nie takie łatwe pytanie, żeby na nie z marszu odpowiadać..."
Widocznie miałam bardzo tępą minę, bo dopytał:
"Współlokatorką?"
Dlaczego nie siostrą, córką, żoną, tylko właśnie współlokatorką?! Wkurzam się, ale dobra, skąd chłopina może wiedzieć. Tak se strzelił niefortunnie.
"Nie. Dziewczyną. Mieszkamy razem." - Co ja będę mu tłumaczyć zawiłości statusu niezamężni z wyboru.
"Aaaa! No to mówiłem! Czyli jednak współlokatorką!" - odpowiada triumfalnie.
Już nawet nie wiem czy gorsza konkubina, czy współlokatorka. Jak żyć?!

Przed snem.


Leżymy z mamą w łóżku. Między kołdrą, poduchami i kotem tulimy wielką, plastikową paczkę przesłodkich (i grzesznie kalorycznych) płatków do zalania mlekiem. To gadamy, to milkniemy na kilka minut udając, że śledzimy migający w telewizorze film. Systematycznie - raz z lewej (moja), raz z prawej (mamy), sprawnym ruchem dobywamy porcję dobrego zapychacza. Opakowanie trzeszczy przy tym niemiłosiernie, a chrupot rozgryzanych chrupków (albo chrupek, jak kto woli) przyprawia mnie o gęsią skórkę. Niespodziewanie, zapchana płatkami, świecąca chybotliwą sztuczną szczęką buzia mamy, wydaje z siebie niewyraźne i niespodziewane:
"A co chciałabyś mieć? Chłopca, czy dziewczynkę?"
Ta to ma pamięć, myślę sobie. Raz jest przebąknęłam o buldożku francuskim, na którego i tak Sławek się nie zgadza, a ona drąży, aby pogrążyć naszą konkubinacką harmonię. Upewniam się zatem do czego zmierza:
"Ale co masz na myśli? Psa, czy kota?"
Kota też bym jeszcze jednego przygarnęła, tego rachitycznego rudzielca, co się pod dom przypałętał. Papuga i królik również by nie zaszkodziły nowemu domostwu w budowie.
Matka wybałusza oczy, w których szatańsko odbijają się krwawe sceny telewizora. Jak leżała, tak siada. Głośno, wielkimi, nerwowymi kęsami gryzie kukikrisp. Przełyka, a wówczas z głębin jej przełyku wydobywa się syreni krzyk:
"Dzieeeeeckoooooo, Ty niemoto! Dzieckoooooo! Patrzcie, co za głupia! No co za głupia!"
Patrzcie, patrzcie. I uczcie się odpowiadać jak matka pyta, bo ja głupia mam z tym najwyraźniej problem.
Dobranoc.

Rozmowy o życiu i śmierci z Matką Wariatką.


Siedzimy leniwie na blacie w kuchni. Każda dzierży w dłoni obfity kieliszek wina. Cierpliwie czekamy na Agatę, której szalony samobójca utrudnił dojazd do Gdańska. Obok gotują się, jeszcze leniwsze od nas pierogi. Na drewnianej desce schnie pokrojona w kosteczkę, kolejna porcja twarogowego ciasta. Za mokrym oknem przedziera się w deszczu kawałek słońca. Dzieci drą gardła na babki z piasku. Dorośli schodzą się po pracy do domów.
Mama przed przyjazdem do mnie wybrała się na cmentarz, a siostrze ktoś rzucił się pod pociąg (a nie do nóg). Naturalnie więc rozwijamy temat umarłych, umierających i wszelkich dotkniętych rozzłoszczoną ręką Losu. Za bardzo wczuwam się w rozmowę i wypalam:
"Mamo, jak to jest być takim starym i słyszeć co chwilę, że ludzie w Twoim wieku już umierają?"
Matka, nie wyrażając zdziwienia bezczelnym pytaniem milczy chwilę. Spogląda przez spłakane okno i z udawaną powagą przemawia:
"Źle!"
Następuje krępująca cisza. Głos rodzicielki łamie się, kołysze...
"Baaaardzo źle!" - Matka Wariatka wybucha szalonym śmiechem. Rechoczemy wspólnie zanosząc się wesoło. Słyszę jak ramiona Sławka, odbierające w pokoju strzępki naszych pogaduszek, trzęsą się ubawione. Cóż za wyborny żart!
Mama poważnieje po chwili.
"Muszę Ci powiedzieć, że czuję się stara jak chcę gdzieś podbiec, albo szybciej podejść. Ja chcę szybciej, a nogi nie mogą!"
Patrzę na nią, powiększoną o kilkanaście kilogramów i myślę, że bardziej od rocznika przyczynia się do tego jedzenie chleba ze smalcem o drugiej w nocy. Albo pomysły typu: "Idę po coś słodkiego, bo przecież taka szczuplutka jestem, że już nic mi nie zaszkodzi."
Mamo, jak dobrze, że jesteś niezrównoważona! 

Do ciotki nad morze.

Planujemy telefonicznie z metrem trzydzieści jego jutrzejszy przyjazd do wujostwa nad morze. Mały jest tak podekscytowany, że zapomina oddychać, posapuje i łyka szklanki powietrza. Od czasu, do czasu udaje mu się coś wybełkotać. Jako, że od niedawna radzi sobie z głoską „r”, często wymawia ją z przesadną poprawnością:
1.30 m: "Bab... Ciocia! A masz pajawan? Taki na plażę parrrrrrawan?"
Ja: "Parrrrawan? Nieee, nie mam.” Odpowiadam zatrrrrrwożona i obliczam w myślach jak barrrrrrdzo spadły moje notowania na giełdzie ciotka roku.
1.30 m: "Szkooooda.” Głosik cichnie, ale jego amplituda wzrasta po chwili: „To Mama nam kupi!”
Ja: „Ale po co Ci ten parrrrrawan?!”
1.30 m: „No jak to? Trzeba mieć parrrrrrrawan, żeby inni nas nie widzieli! Żeby nie widzieli mojego dzwoneczka!"
Ja: "Przecież nie będą widzieli, bo będziesz miał majtki!" Ja, bezwstydnica, co wyrusza na plażę bez parrrrrawanu, pukam się w głowę i przywołuję pruderyjnego siedmiolatka do porządku.
1.30 m: "No niby tak..." - wdycha głośno mały człowieczek po drugiej stronie słuchawki – „A wiesz, że mam nowe majtki na plażę? W samoloty! I jeszcze wezmę kjokodyja takiego duźegoo i piłkę! I taką jujkę pod pachy!”
Ja: „Takie pływaczki pod pachy, żebyś się nie utopił?!”
1.30 m: „Nieee. Ujkę pod pachy! Taką, żebym się nie pocił!”
Ja: „Kulkę pod pachy?!” – zgaduję i nie dowierzam własnym uszom. W głowie planuję mord na zbrodnialcu, który raczył mu to kupić. – „Ale Ty jesteś dzieckiem, a dzieci się nie pocą tak bardzo.” – staram się wytłumaczyć.
1.30 m: „Ja się bardzo, bardzo pocę!” – Ucina bezdyskusyjnie.
Speszona roztaczam nadchodzącą nieuchronnie wizję wyprawy na plażę z wielkim, dmuchanym krokodylem, takąż samą piłką, rozwrzeszczanym blondynem w gaciach z samolotami i antyperspirantem zamiast łopatki do piasku, w dłoni.

Tak widzę swoją śmierć.

Rozmawiam z Joanna na skajpie, jednocześnie pałaszując w pośpiechu coś niezdrowego, silnie uzależniającego typu czips fromaż albo michałki. Jak zwykle chichramy się niedowierzając wzajemnie własnej głupoty.
W pewnym momencie Aśka wysypuje garść swoich znakomitych anegdot. Jedna wpada mi, wraz z michałkiem lub czipsem, głęboko w tchawicę, tym samym skutecznie uniemożliwiając oddychanie.
Sinieję, z szeroko otwartą gębą i wybałuszonymi oczami wierzgam we wszystkie strony świata. Konwulsje śmiechu zamieniają się w walkę organizmu o szczyptę tlenu. Bezskutecznie. Wraz z resztkami świadomości dochodzi mnie coraz donośniejszy brecht prosto znad Szczytna: "Kłosińska, kurwa, opanuj się, bo się oszczam ze śmiechu, takie miny odpierdalasz!".
Najważniejsze to nie odchodzić w samotności.

Uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić.


Jakiś czas temu rozprawialiśmy ze Sławkiem, że to już nie te czasy, kiedy sąsiad był od pożyczania cukru, mąki i jajka. I że to wielka szkoda, bo teraz tylko ignorowanie i udawanie, że się nikogo nie zna. Samotne, egoistyczne pielenie własnego ogródka.
Tymczasem. Od kilku dni w mieszkaniu obok rozlega się techno młota burzącego ścianę. Pomiędzy borowaniem i wierceniem następuje pukanie do moich drzwi (w klasycznym, polskim rytmie CWKS – Legia!).

„Czyżby wizyta duszpasterska? Przecież mówiłam, że nie przyjmujemy!” – myślę. Otwieram drzwi. Moim oczom ukazują się wielkie buciory, białe, wytarte kolana i ujebane dłonie.

„Cześć, ja tu teraz będę mieszkał. Zyga!” – koleś około trzydziestki wyciąga dłoń zwiniętą w żółwika. „Słucham!?” – nie ogarniam czego chce z tą pięścią. „Zyga!” – powtarza. Łapię w locie co ma na myśli. Przybijam. „Magda.” 
Zyga puka jeszcze kilka razy, a to po klucz od piwnicy, klucz od śmietnika i inne.
Dziś znów słyszę tajny alfabet do drzwi „Legia!”, podskakuję na krześle. Otwieram. 
„Cześć, wiem, że już masz mnie dosyć, ale odłączyłem gaz, a mam zupę...” Faktycznie, Zyga trzyma w dłoni zawinięty w starą bluzkę garnek zupy. 
„Dobra, jasne, dawaj.” 
Gdy zamykam drzwi słyszę jaka jestem super, extra odjazdowa. Podgrzewam zupę, a w domu unosi się gównopodobny zapach duszonego, starego pora…