niedziela, 9 listopada 2014

1 listopada - po prostu. Tradycyjnie.

1 listopada. Wszyscy mają wolne. Hurrrrrrrrraaaa! Budzę się o 10 z radosną myślą, że dziś nie trzeba gotować obiadu, bo idziemy na żarło - rozpustę do konkubabci. Przeciągam się leniwie, spoglądam na zegarek w telefonie. Przy okazji włączam wi-fi i sprawdzam statystykę trzech prowadzonych fanpejdży, majla, pinteresta, instagram, wykop. Cieszę się, że jeszcze nie dorobiłam się twittera, bo spędziłabym chyba cały dzień w łóżku.

Kilkadziesiąt minut później, z dwoma podkoszulkami i swetrem na jednym torsie, w pozycji półleżącej próbuję wcisnąć obleczone wełnianą skarpetą stopy w buty.

„Ni chuja. Nie włożę! Nie wcisnę tych cholernych butów!”  - krzyczę do konkubenta.

Walczę tak chwilę. Koordynację ruchową mam zaburzoną od nadmiaru odzienia wierzchniego. Wiercę się, walę nogą o podłogę, ciągnę. Luzuję sznurówki, które wypadły już z pierwszych dwóch rzędów. Kilka sapnięć przerywanych kurwami i… jest! Zupełnie jak podczas porodu: push, push, puuuuuuush – i wlazło! Ciasno trochę, dziwnie się stąpa, niby miękko, ale uwiera. Niby stopa ta sama, a jakby mniejsza jej część dotyka ziemi. Pewnie zanim dojdę do cmentarza stracę czucie.

Z przystanku na teren przedcmetarzowy prowadzi nas zapach smażonej kiełbaski. „Grillują? Ale co, zwłoki?” – patrzymy na siebie pytająco (podmiot mówiący i konkubent). Kiełbaska z posmakiem palonych zniczy, plastikowych chryzantem i naftaliny przechodzących beretów. Wzdrygam się.

Im dalej w las, tym ciekawiej. Po lewej wata cukrowa we wszystkich kolorach tęczy, orzeszki w karmelu – chyba ciepłe i prażone, bo w dziwnym urządzeniu przechowywane. Po prawej, między żółtymi donicami drobnch kwiatów, krówki na wagę oraz takież same haribo prosto z zachodniej granicy. Tłum zgłodniałego ludu ustawia się w kolejce. Prym wiodą jednak dzieci. Różowe – czytaj dziewczynki i niebieskie – chłopcy. Kultura jarmarczna. Do pełnego obrazu brakuje tylko Bajmu albo innego Perfectu umilającego przycmentarną konsumpcję.
Doganiamy konkubeściów pucujących nagrobek. Dzień dobry, dzień dobry. Podaj mi te grabki. I weź tę ścierkę do tej siatki schowaj. Nie, nie do tej. Tu masz, tę niebieską, czystą! Kto ma zapalniczkę, gdzie jest zapalniczka?! Następuje krótkotrwała chwila niepewności. Czy w tym roku uda się zapalić znicze?! Przecież nie będziemy pożyczać… Babcia, daj, wezmę Ci tę torbę poniosę. T nie jest torba, to moja torebka! Weź te kwiaty przesuń. O tak, równo żeby znicze były. O. Lepiej, nie? Teraz lepiej.

„Oni wiedzą, że zmarłemu to nie robi? Że robią to dla siebie, te sezonowe dekoracje?” – szepczę do Sławka. Wzrusza ramionami. Może też wierzy, że symetryczność ozdób sprawia, że ziemia lżejszą będzie. Nie dociekam. Stoję w milczeniu. Przestępuję z nogi na nogę, jakby mi zimno było. Ale to nie zimno, to te zjebane skarpety w zjebańszych butach. W rytm szeptanej rodzinnie modlitwy poruszam palcami. Góra – dół, góra – dół. Może się rozejdą w końcu… Te buty.

***

Zmieniamy scenerię na drogę prowadzącą do kolejnego nagrobka. Wyprzedzam z konkubentem resztę. Nagle naszym oczom ukazuje się kolejno: tysiące świecących kropek poukładanych wokół wielkiego drzewa, następnie tłum wiernych poustawianych wokół tych zniczy. Z głośników dochodzą strzępki charakterystycznego, męskiego zaśpiewu.

„Sławek! Zobacz! – krzyczę podekscytowana – zobacz, Ci ludzie modlą się do drzewa! Ej, po cholerę oni modlą się do drzewa?!”

Może coś w tych kiełbaskach było? – rozkminiam. Może.
Jednak nie, bo rodzina kiełbasek nie jadła, a jak się później okazuje przystają w tłumie by pośpiewać coś o ludzie bożym zagubionym w ciemności. Czekamy na nich w oddali. Nie chcemy przeszkadzać w obrzędach. Pięć minut. Dziesięć. Piętnaście.
Przed nami, na środku drogi, pod słupem niewiadomego pochodzenia, oparł się szarobrody staruszek w śmiesznej pelerynie i kapeluszu. Koniec jego patykowatych dłoni wieńczy trzęsący się na wszystkie strony papierowy kubeczek. Trochę Dumbledore, nieco włóczęga, na bank proszący cołaska.

„Spójrz. – zwracam się do konkubenta – Przed chwilą pewnie dostał piątaka, bo wyciąga po kryjomu i chowa do kieszeni. Widzisz? O, i teraz, jak nadchodzi tłum to trzęsie łapą i wyciąga do ludzi. Patrz, patrz.”

Sławomir niedowierza moim obserwacjom. „Teraz, teraz patrz!” – szturcham go łokciem. Staruszek włóczęga cołaska, ponownie dostał coś większego niż jeden złoty. Jakąś pokaźną mamonę, bo sprytnie ukrywa ją w kieszeni płaszcza.

„Faktycznie! – Sławkowa twarz rozpromienia się – Ale się obłowi dzisiaj. Jeszcze Ci od drzewa dorzucą. Ho, ho!” – kwituje śledztwo.

***

Zmierzamy ku ostatniemu grobowi. Rodzina ustawia się wokół niego i śpiewająco odmawia modlitwę. Stajemy w bezpiecznej, ateistycznej odległości. Przecież nie po to tu jesteśmy żeby przeszkadzać milczeniem! Szepczemy sobie delikatnie do uszek. Zgaduj – zgadula: co babcia przygotowała na obiad. „Może sernik, co? Mój ulubiony sernik!” – rzucam optymistycznie. „A jak będzie pieczeń?” – Sławek jakiś taki mniej pozytywnie nastawiony.

Zaczepia nas nażelowany kolo w ortalionowej kurteczce z metalową puszeczką (mową handlową drąc pyska):

„Przepraszam! Może Państwo też dorzucą się na chujumuju ochronę i pomoc, empatyczną zbiórkę złotego dla rysiujących rysi, kominiarzy, ministrantów po kolędzie, zwierząt w schroniskach, co na zimę nie mają kocyka i karmy, dzieci z biednych rodzin bez prezentu pod choinką!?” – podkłada brzęczącą puszkę pod nasze nosy.

„Panie! Proszę nam teraz nie przeszkadzać!” – mówię grzecznie. Zniżam ton i dodaję – „My tutaj odprawiamy teatr. Jesteśmy sezonowymi aktorami! To jest nasza kluczowa scena! Dlatego proszę nam nie przeszkadzać. Rozumie Pan?” – puszczam oko konkludując.

Kolesiowi żel dęba staje. „Ahaaa. Tak, tak. Rozumiem.” – cofa puszeczkę.

„No. Wie Pan, my się bardzo wczuwamy w nasze role!” – wyjaśniam niemożność wspomożenia monetą lub kilkoma.

Sławek wybucha śmiechem. Pewnie do dziś nie wierzy, że powiedziałam coś takiego. Chichramy się jak debile. Jedno przez drugie. Ja też w sumie nie dowierzam swojej szczerości. Ale cóż innego mogłam rzec w nadmiarze wrażeń? Wata, kiełbaski, drzewo – bóg, włóczykij oszukista i jeszcze zbieracz wolontariusz. I nie, nie byłam na targu – tylko na cmentarzu.





5 komentarzy:

  1. Napisałam się napisalam i wzięło się skasowalo :-/
    Wiec w kazdym razie urzekła mnie Twoja historia po raz kolejny i nareszcie nie czuje się osamotniona w kwestii cyrkowo-1szo-listopadowych :-D ostatnie zdanie ma moc!!! Haha

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najgorzej jak się napiszesz, a potem bam! Nie ma. Znam ten ból! Co do cyrku to dziś nie byłam na cmentarzu, tylko w urzędzie i mam podobne odczucia...

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Łosoś i sernik mój ukochany! <3 Warto było wystać swoje na cmentarzu :D

      Usuń