Przed rozpoczęciem pracy, rytualnie wręcz, zachodzę do pobliskiego
warzywnika (drewniana buda obklejona zaprojektowanymi w paint’cie reklamami
„Zawsze świeżo!”) celem wrzucenia do żołądka czegoś nieprzetworzonego. Samotna
kawa, wlana do gardła o 6:30 już o 7:30 pali w jelitach i, nad czym ubolewam
przeogromnie, nie da wystarczającego paliwa na resztę dnia (w chwilach, gdy o
tym zapominam słaniam się przy biurku miękkimi nogami i ciężką głową).
W pachnącym gumą kulką warzywniaku, gdzie bzyk pierwszych much
miesza się z symfonią dojrzewających roślin, wita mnie puszysta ekspedientka.
7:50, o tej porze wykłada przed drewnianą budką świeże towary, na które składa
się głównie nabiał Piątnicy. Chwytam jeden wyrób, pęczek rzodkiewek, banana i
sok marchewkowy, który już zawsze będzie kojarzył mi się z wydziałem
filologicznym miejscowego uniwersytetu.
Miła, puszysta Pani z szerokim uśmiechem i brudnymi paznokciami,
zgodnie z zasadą, że przeciwieństwa się przyciągają, pakuje moją zdrową żywność
śniadaniową do plastikowej siatki. Gdy odchodzę od lady, moja skóropodobna
torba, kupiona w czasach, gdy małe azjatyckie rączki jeszcze nie budziły we
mnie wyrzutów sumienia, zahacza o sczerniały pęczek bananów. Próbując złapać go
w locie potykam się o stojące nieopodal tekturowe skrzynki wypełnione
cytrusami. Banany miękko lądują na zimnych, szarych kafelkach. Zaraz za nimi,
niczym pies z łańcucha spuszczony, toczy się ku drzwiom ruda butelka
zapłaconego wcześniej soku.
Zanim zdążę wylądować bokiem ciała na środku warzywnej budy,
reszta zakupów (chyba w celu amortyzacji ciała podmiotu piszącego) wślizguje
się zgrabnie pode mnie. Leżąc na zmiażdżonym śniadaniu powtarzam głośno
przeprosiny.
Puszysta Pani, tupiąc w miejscu, kładzie dłonie na skroniach. Z
jej wnętrza wydobywa się przeciągnięte „Obożeobożeoboże”.
To tyle, jeżeli chodzi o moje pożywne śniadanie. Kawę sobie
zrobię. W biurze. Bez mleka. Za karę.
No nieżle, nieżle :-)
OdpowiedzUsuń